Końcówka lat pięćdziesiątych była burzliwym okresem w polskim boksie. Trener Feliks Stamm po olimpijskim niedosycie w 1956 roku w Melbourne chciał odejść ze stanowiska, ale ostatecznie dał się namówić na pozostanie. Podczas kolejnych dwóch edycji mistrzostw Europy sytuacja wróciła do normy. Była to jednak tylko przygrywka przed igrzyskami w Rzymie, które przyniosły grad medali i pomogły wykreować kolejne gwiazdy krajowego sportu.
Na olimpijską porażkę w Australii złożyło się wiele czynników. Dziś możemy się tylko uśmiechnąć, że w takich kategoriach interpretowano start, który zakończył się przecież zdobyciem dwóch medali. Dla Stamma to było zdecydowanie za mało. Ciężko przeżył tę porażkę, ale koniec końców nie zostawił swoich podopiecznych w potrzebie. Już podczas mistrzostw Europy w 1957 roku biało-czerwoni znów dominowali, przegrywając w klasyfikacji medalowej tylko z Sowietami.
Ważne rzeczy działy się jednak także poza ringiem. Jesienią 1957 roku trener został potrącony przez samochód w Bydgoszczy. Na szczęście skończyło się na strachu i już w listopadzie mógł opowiadać w “Życiu Warszawy” o kolejnym wartościowym zwycięstwie Polaków, którzy w Londynie bez większych problemów pokonali Anglików aż 14:6.
– Nasze zwycięstwa zostały osiągnięte w sposób bardzo efektowny i przekonywający – cieszył się szkoleniowiec. – Najprzyjemniejsze było dla nas to, że dziennikarze angielscy byli zdania, że pokonaliśmy ich własną bronią. (…) Mamy w tej chwili poza tej klasy asami co Paździor, Drogosz, Walasek, Pietrzykowski po kilku równych pięściarzy w każdej wadze – dodał Stamm.
Ważna ze względów logistycznych była też decyzja o zmianie miejsca stałego pobytu. Pod koniec lat pięćdziesiątych “Papa” przeprowadził się z Bydgoszczy do Warszawy, gdzie zamieszkał w kamienicy na ulicy Lwowskiej. Bogactwo personalne zapewniło Stammowi ogromne możliwości wyboru w kolejnych turniejach. Doprowadziło też do wielu ciekawych konfrontacji na poziomie krajowym.
W 1959 roku młodziutki Jerzy Kulej spotkał się z Kazimierzem Paździorem – mistrzem Europy sprzed dwóch lat. – Wypykał mnie w swoim stylu, ale w pierwszej rundzie miałem go na deskach. Był niezwykle trudnym przeciwnikiem – wspominał po latach Kulej w rozmowie z Januszem Pinderą. Pochodzący z Radomia “Filozof Ringu” pod koniec lat pięćdziesiątych był największą gwiazdą krajowego boksu obok Zbigniewa Pietrzykowskiego. Rok przed igrzyskami musiał przełknąć gorzką pigułkę – nie obronił tytułu mistrza Europy.
Szwajcarskie przetarcie
W Lucernie niepocieszony był także Kulej. Pierwsza wielka impreza nie przyniosła mu medalu – podobnie jak Paździor odpadł w ćwierćfinale. Reprezentanci Polski triumfowali jednak w klasyfikacji medalowej. W sumie zdobyli siedem medali, w tym aż trzy złote. Na najwyższym stopniu podium znów stanęli Pietrzykowski i Drogosz. Obaj skompletowali w ten sposób wyjątkowe złote hat-tricki. To grono uzupełnił Jerzy Adamski, któremu dobrze zrobiły przenosiny z kategorii koguciej do piórkowej.
Paździor przegrał w Szwajcarii z Ollim Makim – tym samym rywalem, którego pokonał w walce o złoto dwa lata wcześniej. – Pamiętam, że wtedy potrafił się obrazić na Stamma. Za złe ustawienie walki i błędną interpretację jej przebiegu. Papa kazał mu być spokojnym, przeczuwając zwycięstwo, a werdykt zapadł jednak w drugą stronę. Kaziu w ogóle potrafił się na ludzi obrażać, nie zapominać o pewnych rzeczach, które rzutowały na dalszą znajomość. Z wieloma rzeczami się nie zgadzał – kapitalny człowiek, nie do skopiowania – wspominał Jerzy Kulej.
Chadzający własnymi ścieżkami Paździor skupiał się nie tylko na boksie. Przed igrzyskami w Rzymie zakończył naukę w wieczorowym technikum ekonomicznym, by potem rozpocząć studia na dzisiejszej Szkole Głównej Handlowej. Choć potrafił się obrazić na Stamma, to był z trenerem blisko związany. W szerokim krajobrazie wyróżniało go jeszcze coś – szybciej zdobył mistrzostwo Europy niż mistrzostwo Polski.
– Był jednym z palaczy i postawił się Stammowi. Była kiedyś taka historia, że trener nakrył go w pokoju i wtedy Paździor mocno się wkurzył. Mówił, że to jest jego przestrzeń i że może robić co chce. Kilka razy sprawy stawały na ostrzu noża, ale tu wychodził charakter Stamma. Do każdego z tych wielkich zawodników podchodził indywidualnie. Jednego potrafił spoliczkować, a w przypadku Paździora w pewnym sensie potrafił uznać jego odrębność – tłumaczy Janusz Pindera.
Olimpijskie złoto… i koniec
Nieprzejednany charakter Paździora to w jakimś sensie efekt trudnego dzieciństwa. Ojciec pięściarza zginął w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie, a jego i szóstkę rodzeństwa wychowała matka. Kazimierz już jako nastolatek pracował w zakładach metalowych. Miał analityczne podejście do boksu, ale jego życie nie kończyło się na sporcie.
– Nie podawałem ognia, gdy wyciągał papierosa, nie biegałem z krzesłem, gdy widziałem, że dziesięciu niesie je już Stammowi. Zbuntowałem się, gdy kazał nam spać po obiedzie, nie przestałem palić, gdy on zabronił – opowiadał Paździor o skomplikowanych relacjach z “Papą” w rozmowie z Januszem Pinderą.
Szkoleniowiec miał do pięściarza z Radomia dużą słabość, a ten potrafił spłacić kredyt zaufania w ringu. W Rzymie wyszarpał złoto w kategorii lekkiej w prawdziwie mistrzowskim stylu. W półfinale pokonał 3:2 znakomitego Richarda McTaggarta – obrońcę tytuły. Rywalem w decydującej rozgrywce był jednak faworyt gospodarzy Sandro Lopopolo. Zacięty i żywiołowy pojedynek 4:1 wygrał Polak. Po największym sukcesie w karierze 26-letni Kazimierz Paździor po raz kolejny poszedł własną drogą i niemal momentalnie… zakończył karierę. – Poświęciłem na sport 10 lat. Bez reszty wypełniał moje życie. Co można było więcej osiągnąć? Najwyżej powtarzać – tłumaczył wiele lat później.
– Kończył faktycznie jako zawodnik spełniony. Mistrz olimpijski, mistrz Europy, dwukrotny mistrz kraju… Z bilansem 179 zwycięstw w 194 pojedynkach, który wydawał się kosmiczny, bo wtedy sędziowanie często bywało mocno gospodarskie. Po boksie dalej się uczył i w kolejnych latach został trenerem. Był naprawdę inteligentnym człowiekiem. Z panem Kazimierzem zawsze się bardzo sympatycznie rozmawiało. Nigdy tego nie przyznał, ale miałem takie wrażenie, że z grona tamtych pięściarzy czuł się najlepszy. To samo można powiedzieć o innych z tamtego okresu – wszyscy czuli się mocni – dodaje redaktor Pindera.
Do Rzymu bez Kuleja
Realia były takie, że nawet po nieoczekiwanym odejściu drugiego złotego medalisty w historii polskiego boksu na oszlifowanie czekały kolejne diamenty. Jednym z takich pięściarzy był Jerzy Kulej, który na krajowym podwórku rywalizował nie tylko z Paździorem. Walka o miejsce na igrzyskach w Rzymie w kategorii lekkopółśredniej rozegrała się między 20-letnim Kulejem a 21-letnim Kasprzykiem. Trenera Stamma ostatecznie przekonał ten drugi, choć nie był przecież mistrzem Polski – tam wygrał Kulej.
– O wszystkim na koniec decydował trener Stamm. Dla niego ważne były zgrupowania, wewnętrzne sparingi. Nie było zwolennikiem zmiany stylu boksowania pod konkretnego rywala. Uważał, że lepiej doskonalić to, co zawodnik potrafi – jego naturalne ruchy i ciosy niż na siłę go zmieniać. Na zgrupowaniu w Cetniewie doszło do kolejnego sparingu z Jurkiem. Poza ringiem byliśmy kolegami, ale gdy boksowaliśmy to nie było zmiłuj. Na koniec zgrupowania doszło do zebrania trenerów. Podjęto decyzję, że to ja pojadę do Rzymu – wspominał Marian Kasprzyk w rozmowie z Damianem Pechmanem.
Sam olimpijski start był już słodko-gorzki. Z jednej strony był wielki triumf w ćwierćfinale – tam Kasprzyk pokonał Władimira Jengibariana, obrońcę tytułu i pogromcę Leszka Drogosza sprzed czterech lat. Na kilka sekund przed końcem ostatniej rundy wyraźnie przegrywający Ormianin trafił w czoło Polaka… głową. To sprawiło, że pojawił się ogromny krwiak, który wykluczył zwycięzcę z walki półfinałowej.
– Wielokrotnie rozmawiałem na ten temat z panem Marianem. Cały czas utrzymuje, że to był przypadkowy faul. Rywal był krańcowo zmęczony, szamotał się i po prostu tak wyszło. Słyszałem jednak relacje od osób, które oglądały tę walkę spod ringu, że ten faul mógł być jednak celową reakcją Jengibariana na to, że nie radził sobie z Kasprzykiem – dodaje Janusz Pindera.
Między sportem a polityką
Ogromnego pecha miał także Zbigniew Pietrzykowski. W pierwszym olimpijskim starcie starł się w półfinale z Laszlo Pappem i musiał uznać wyższość jednego z najlepszych amatorów w historii. Rzym podbijał szturmem, w półfinale eliminując Giulio Saraudiego – medalistę ostatnich mistrzostw Europy i medalową nadzieję gospodarzy. Wydawało się, że najtrudniejsze już za Polakiem. W finale czekał jednak 18-letni Cassius Clay, który po wygranej ze znakomitym Gienadijem Szatkowem miał apetyt na zgarnięcie pełnej puli.
– Niesamowite było to, że Pietrzykowski do finału wyszedł bez swojej bokserskiej szczęki. Po prostu zapomniał, a miał robioną na wymiar, więc nie było opcji żeby coś zdziałać – relacjonuje Janusz Pindera. Polak mimo to walczył dzielnie, ale na znakomicie dysponowanego rywala to nie wystarczyło. Wiele lat później Clay już jako Muhammad Ali został legendą zawodowych ringów i nawet po zakończeniu kariery wspominał olimpijski bój z Pietrzykowskim jako jeden z najtrudniejszych.
W tamtym okresie przed Polakami respekt czuł cały pięściarski świat. Podczas mistrzostw Europy w Lucernie Henryk Dampc mocno dał się we znaki Nino Benvenutiemu. Do tego stopnia, że po tym turnieju Włoch poszedł do innej kategorii wagowej. W Rzymie jego finałowym rywalem mógł być w związku z tym Leszek Drogosz, ale “Czarodziej Ringu” po świetnych występach w pierwszych rundach trafił w półfinale na Jurija Radoniaka.
Reprezentant ZSRR nie był w najwyższej formie – przygodę z turniejem mógł zakończyć już na pierwszej walce. W pojedynku z Drogoszem nie zasłużył na zwycięstwo, ale po trzech rundach wynikiem 3:2 to jego ręka poszła w górę. Finał był popisem Benvenutiego, który sięgnął po złoto i nagrodę Vala Barkera dla najbardziej zaawansowanego technicznie uczestnika igrzysk. Po wszystkim nie brakowało głosów, że Polaka celowo usunięto z drogi “Boskiego Nino” w białych rękawiczkach…
A Dampc? Bez Benvenutiego miało być łatwiej, jednak Polak nie dotarł do strefy medalowej. W ćwierćfinale lepszy okazał się zaledwie 20-letni Brytyjczyk William Fisher. Pochodzący z Wejherowa pięściarz pozostał niespełniony na poziomie międzynarodowym i nigdy nie przebił osiągnięcia z Lucerny. Jest jednak bohaterem wielu anegdot.
– Braci Dampców było dwóch – Edmund i Henryk. Ten drugi lepiej boksował. Podczas jednego z dużych turniejów – to mogły być nawet mistrzostwa Europy – odpadł dość szybko i nie musiał już trzymać wagi. Codziennie przynosił do pokoju kurczaki i nieźle sobie pofolgował. Do kraju wracał 10 kilogramów cięższy – wspomina redaktor Pindera.
POLSCY PIĘŚCIARZE W RZYMIE:
- Henryk Kukier (waga musza) – odpadł w eliminacjach
- Brunon Bendig (waga kogucia) – brązowy medal
- Jerzy Adamski (waga piórkowa) – srebrny medal
- Kazimierz Paździor (waga lekka) – złoty medal
- Marian Kasprzyk (waga lekkopółśrednia) – brązowy medal
- Leszek Drogosz (waga półśrednia) – brązowy medal
- Henryk Dampc (waga lekkośrednia) – odpadł w ćwierćfinale
- Tadeusz Walasek (waga średnia) – srebrny medal
- Zbigniew Pietrzykowski (waga półciężka) – srebrny medal
- Władysław Jędrzejewski (waga ciężka) – odpadł w eliminacjach
Kunszt „Papy” Stamma polegał na tym, że do każdego ze swoich zawodników potrafił dotrzeć w inny sposób. Przede wszystkim traktował ich uczciwie. Jerzy Kulej nie obraził się za brak powołania do Rzymu i wkrótce napisał swoją część olimpijskiej historii polskiego boksu. We Włoszech z dziesięciu Polaków medale zdobyło aż siedmiu. Tylko Paździor wrócił do domu ze złotem, ale w jego ślady powinien pójść jeszcze Tadeusz Walasek.
Finałowa potyczka z Edwardem Crookiem miała jednak nietypowy przebieg. Amerykanin wygrał pierwszą rundę, ale w dwóch kolejnych wyraźnie dominował już Polak. Mimo to wskazano na wygraną Crooka 3:2. Rzymska publiczność przyjęła ten werdykt długim buczeniem i gwizdami, które opóźniły ceremonię medalową. A Walasek? Podczas Balu Mistrzów Sportu dostał potem złoty medal z dedykacją dla „moralnego zwycięzcy igrzysk”.
Ze srebrem wrócił do kraju też Jerzy Adamski. „Boksował w najbardziej czystym, akademickim stylu. (…) Opanowany i precyzyjny w ringu, wojowniczy i nieco chaotyczny w życiu prywatnym” – pisał o nim Jerzy Zmarzlik. Pięściarz startował w Rzymie jako mistrz Europy i prezentował znakomitą formę. W finale trafił jednak na reprezentanta gospodarzy. Francesco Musso wygrał 4:1, ale w tym wypadku nie było aż takich kontrowersji jak przy werdykcie Walaska czy Drogosza.
Igrzyska olimpijskie w Rzymie były najlepszymi w dotychczasowej historii krajowego pięściarstwa. Pod względem liczby zdobytych medali nikt nie prześcignął wtedy Polaków. Gospodarze zebrali ich tyle samo, ale aż trzy z tych krążków były złote, więc wygrali klasyfikację medalową. Jak się okazało, biało-czerwoni w nieco innym składzie mieli wyrównać to osiągnięcie już na kolejnych igrzyskach.
KACPER BARTOSIAK
Fot. Newspix.pl
CZYTAJ TEŻ:
“O WŁOS OD MEDALU… JAKI BYŁ POLSKI BOKS PRZED WOJNĄ?”
WOJNA, ALKOHOL I ZŁAMANE KARIERY… BOKSERSKA POTĘGA RODZIŁA SIĘ W BÓLACH