W pierwszej części było o lekkoatletach i sztangistach, czas na pozostałych polskich medalistów z 1964 roku. I znów za wieloma z nich stoją niecodzienne historie. Jeden został dożywotnio zdyskwalifikowany tylko po to, by kilka lat później zdobyć olimpijskie złoto. Drugi był szpiegiem CIA. Trzeci miał niesamowitego pecha do igrzysk i karierę skończył bez upragnionego olimpijskiego złota. Czwarty stał się uznanym architektem i profesorem AGH. Piąty, szósty, siódmy i kolejni też mają w swych życiorysach coś wartego opowiedzenia. Całą historię zaczniemy jednak nie od medalisty, a od człowieka, który wielu medalistów wychował.
PKN ORLEN jest sponsorem generalnym Polskiego Komitetu Olimpijskiego, Polskiego Związku Lekkiej Atletyki oraz wielu najważniejszych mityngów w kraju.
Architekt sukcesów
Nie sposób rozpocząć opowieści o najlepszych czasach boksu w Polsce inaczej, niż przypomnieniem postaci Feliksa Stamma – „Papy”, jak zwali go jego podopieczni, którzy nigdy nie zwracali się do niego na „ty”. Dla nich – choć spędzali razem mnóstwo czasu – był zawsze „panem”, „trenerem” lub właśnie „Papą”. Dla kibiców był z kolei bohaterem, człowiekiem, który – dłońmi innych osób – wręczył im w posiadanie 24 medale igrzysk olimpijskich (w tym sześć złotych) i 61 medali mistrzostw Europy (25 złotych). Napisać, że to pokaźny dorobek, to jak nic nie napisać.
Trenerem bokserskiej kadry został w roku 1936, po niepowodzeniu Polaków na igrzyskach w Berlinie. Wcześniej stawiano na zagranicznych szkoleniowców, ale sukcesu nie odniósł ani Niemiec Nispl, ani Włoch Garzena, ani inny z naszych zachodnich sąsiadów, Billy Smith (przyjął takie imię w USA). W tym czasie Stamm był ich asystentem, pełnił też rolę sekundanta w trakcie walk. Gdy już dostał szansę, z miejsca ją wykorzystał – na mistrzostwach Europy w 1937 roku polscy bokserzy zdobyli dwa złota oraz Puchar Narodów dla najlepszej drużyny na naszym kontynencie. Z kolejnych mistrzostw też wróciliśmy z medalami, a na pierwszych igrzyskach po wojnie (w 1948 roku) jedyny krążek dla Polski zdobył Aleksy Antkiewicz w boksie. Ze Stammem w narożniku.
Gdyby cofnąć się w czasie jeszcze bardziej, odnaleźlibyśmy Stamma w Centralnej Szkole Kawalerii w Grudziądzu. To właśnie jazda konna była jego miłością, jako ułan brał nawet udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Na boks natrafił w wojsku, zupełnym przypadkiem, właśnie w Grudziądzu. W wojskowej kantynie organizowano walki, które od biedy można nazwać bokserskimi. Zwycięzca dostawał tabliczkę czekolady, magnes czy szklankę kakao. W wyniszczonym działaniami wojennymi kraju było to naprawdę sporo. Stamm postanowił więc walczyć. I radził sobie bardzo dobrze, więc w 1923 postanowił kontynuować tę ścieżkę kariery. Bokserem był niezłym, stoczył jedenaście oficjalnych walk: wygrał dziewięć z nich, zremisował jedną i jedną przegrał. Szybko jednak postanowił zawiesić swoje rękawice na kołku. Wolał trenować.
W tej pracy radził sobie znakomicie, a sukcesy, które odnosili jego podopieczni można by tłumaczyć na naprawdę wiele sposobów. Przede wszystkim zaznaczyć trzeba jedno: Stamm był doskonałym wychowawcą i psychologiem. Potrafił dotrzeć do każdego ze swoich podopiecznych, nieważne, jakich metod by to wymagało. Miał też nowatorskie podejście. Jeszcze przed wojną, gdy na ringach rządziły określone style, twierdził, że nie należy się ich sztywno trzymać, a pozwalać każdemu walczyć tak, by wykorzystał swoje atuty. I tym się kierował w późniejszej pracy.
– O powodzeniu decydują zdolności pedagogiczne – mówił w rozmowie z Tadeuszem Olszańskim. – Umiejętność poznania ludzi i przekazania im własnej wiedzy. Trener musi wymagać od zawodnika pełnego zaangażowania, ale jednocześnie winien być przykładem i wymagać od siebie. Nie można wychowywać słowami, deklaracjami, a jedynie praktyką, osobistym przykładem. Trener zdobywa autorytet i zaufanie wtedy, gdy zajmuje się zawodnikiem nie tylko na sali, ale i poza salą, gdy służy mu radą nie tylko w ringu. Tylko taki układ stosunków daje mu prawo – na zasadzie męskiej umowy – wymagać od zawodnika wytrwałości i odpowiedniego zachowania. Dopiero na tej podstawie można budować kolejny ważny element wychowania boksera: świadomość celu, do którego się dąży. Tajemnica tkwi w tym, że każdy trener może nauczyć podstaw danego sportu, doprowadzić zawodnika do pewnej klasy. Ale trener mało wprawny nie spowoduje dalszej poprawy umiejętności zawodnika, któremu wróżono wielką karierę i który bywa naprawdę do niej predysponowany. Dzieje się tak, bo nie potrafi wydobyć z człowieka, który znajduje się pod jego opieką, wrodzonych zalet charakteru, rozwinąć jego predyspozycji fizycznych, bo brakuje mu “nosa”. Ten nos to po prostu zorientowanie się w zaletach zawodnika, w jego temperamencie, charakterze i dostosowanie szkolenia do tych indywidualnych cech. Jednym zdaniem: pozwolić rozwinąć skrzydła sportowcowi, hamując jednocześnie rozwój jego wad.
Efekty takiej pracy przewyższały wszelkie oczekiwania, bo na światowych ringach zaczęli rządzić Polacy. Zygmunt Chychła, Aleksy Antkiewicz, Kazimierz Paździor, Jerzy Adamski, Jan Szczepański, Hubert Skrzypczak, Leszek Drogosz, Tadeusz Walasek, Artur Olech, Zbigniew Pietrzykowski, Jerzy Kulej, Marian Kasprzyk czy Józef Grudzień. Wszyscy odnosili wielkie sukcesy, a to i tak niepełna lista znakomitych bokserów, których prowadził „Papa”. To za sprawą Stamma i jego podopiecznych polska publika oszalała na punkcie boksu. Gdy w 1953 roku, na mistrzostwach Europy organizowanych w Warszawie, pięciu naszych zawodników zdobyło złote medale, ludzie nosili trenera na rękach. Nikt się nie spodziewał, że za nieco ponad dekadę polski boks osiągnie jeszcze większy sukces.
W 1964 roku w Japonii trzech podopiecznych Stamma odegrało główne role. Przylgnęło do nich określenie „źli chłopcy”, choć tak naprawdę winni temu są tylko dwaj z nich. I to o nich najpierw.
Źli chłopcy Stamma
Pierwszy, Marian Kasprzyk. Jedyny z tej trójki, który jeszcze żyje. Niedawno zresztą udzielił nam wywiadu, w którym znajdziecie dłuższą wersję jego historii. Na podstawie jego życia i kariery pisano powieści i nowele, a Julian Dziedzina nakręcił nawet film. I choć tytuł („Bokser”) nie był może zbyt oryginalny, to sam obraz był całkiem dobry, a zagrali w nim m.in. Daniel Olbrychski i Leszek Drogosz, kolega Kasprzyka z ringu.
Właściwie jego życiorys zaczyna się jak dobra powieść sensacyjna. Osadzona w realiach wojny, dodajmy. Gdy był niemowlęciem, jego ojca wywieziono na roboty do Niemiec. Zezwolono mu jednak na sprowadzenie rodziny. Problem w tym, że przymusowi robotnicy nie mogli przewozić ze sobą małych dzieci. Mariana schowano więc… do walizki i w ten sposób przewieziono. Podobno ani razu nie płakał, a – na szczęście – żaden z żołnierzy niemieckich nie przebił walizki bagnetem, co im się czasem zdarzało.
Boksować zaczął jako nastolatek, pierwszą oficjalną walkę stoczył gdy na karku miał 19 wiosen. I wygrał w niej z Henrykiem Niedźwiedzkim, brązowym medalistą z igrzysk w Melbourne. Szybko zaczęto go przezywać „Małym Pappem” lub „Polskim Pappem”. Przypominał bowiem znakomitego węgierskiego pięściarza. Zgadzała się siła ciosu, odwrotna pozycja, sposób walki, a nawet wygląd. Później też sukcesy. Choć na swoje pierwsze igrzyska, w Rzymie, pojechał… po przegraniu walki z Jerzym Kulejem, która w teorii miała zadecydować o tym, kto wybierze się walczyć o olimpijskie laury. Gdy zdziwiony zapytał trenera o co chodzi, ten odpowiedział: „Ty jesteś turniejowcem, w Rzymie wszystkich poprzewracasz”.
I faktycznie, zaliczył tam świetne igrzyska, znokautował Hiszpana Garcię, który sam nosił przydomek „króla nokautu”, a Stamm zaczął rozpowiadać wszystkim, że w Polsce nikt nie wytrzymał z Kasprzykiem trzech rund. Efekt był taki, że kolejny rywal przez całą walkę… unikał wymiany ciosów. W ćwierćfinale Polak wygrał z Wołodią Jengibarianem, znakomitym radzieckim pięściarzem, mistrzem olimpijskim z Melbourne, który wyeliminował tam Leszka Drogosza. Zwycięstwo to okupił jednak krwiakiem, który wyeliminował go z walki w półfinale. Skończyło się więc na brązowym medalu, jednocześnie szczęśliwym i rozczarowującym.
– Nasz lekarz, dr Jerzy Moskwa, natychmiast wpakował mnie do samochodu i zawiózł do wioski olimpijskiej, ale była ona odległa o dobrych kilka kilometrów i nim dojechaliśmy, już zastygł skrzep. Lekarze usiłowali ściągnąć krew z opuchlizny, ale nic z tego nie wyszło. Płakałem ze złości, dlaczego zaraz po zejściu z ringu nie pociągnąłem pazurem po skórze i nie rozciąłem jej? Może wtedy krwiak nie przysłoniłby całkiem prawego oka, może wtedy mógłbym walczyć… – mówił Tadeuszowi Olszańskiemu.
Co nie udało się w Rzymie, nadrobił w Tokio. Tam był już bowiem bezkonkurencyjny. Sęk w tym, że pierwotnie do Japonii miał w ogóle nie lecieć. Ba, w 1961 roku zdyskwalifikowano go dożywotnio z uprawiania sportu. Wszystko przez to, że pobił człowieka, który sam bójkę zaczął, nie wiedząc, kogo zaczepia. Kasprzyk z kolei nie wiedział, że był to milicjant.
– To było tak, że wchodziłem do restauracji, a on wychodził. Był wypity i mnie popchnął. Ja na to: przepraszam. A on: co ty, gówniarzu! Ja odchodzę, on za mną i uderzył mnie w twarz. Rozciął mi wargę. Drugi raz już nie trafił. Stało się tak, jak się stało. Ich było trzech. Jeden leży, drugi leży… Nie wiedziałem, że to milicjant. W cywilu był, wypity. On miał jakieś 30 lat, mówili o nim, że fajny facet. Ale nie było szans, żeby się potem jakoś dogadać. Skończyło się tak, że jego wyrzucili z pracy, a mi dali 8,5 miesiąca wyroku. Zrobili ze mnie chuligana.[…] Nigdy nie czułem się tak pokrzywdzony, jak wtedy. Zaraz zabrali mnie do więzienia w Katowicach. Było ciężko. Niewiele brakowało, a bym się dorobił większego wyroku. W żartach do kogoś powiedziałem: uważaj, bo z butów wyskoczysz. Potem mnie prowokował: ty łobuzie, ty chuliganie. Kiedy mnie zawiesili? Od razu, na procesie. Powiedzieli, że nie mogę być przykładem dla młodzieży, że jestem chuligan i wlepili mi dożywotnią dyskwalifikację ze sportu. Ze wszystkich dyscyplin, nie tylko z boksu – mówił nam Kasprzyk.
Nagle, dwa lata po całej sprawie, dostał jednak powołanie do kadry od Feliksa Stamma. Wcześniej trwała zresztą walka o anulowanie dyskwalifikacji, włączyli się w nią prawnicy, profesorowie, a swoje zdanie o Kasprzyku przekazał też Zbigniew Pietrzykowski, który sam cieszył się znakomitą opinią. Tę walkę poza ringiem udało się wygrać, więc Marian do kadry wrócił. Potem, już o własnych siłach, wygrał kolejną, o miejsce na igrzyskach w Tokio, mimo że – jak to miało miejsce przed wyjazdem do Rzymu – w bezpośrednim pojedynku na mistrzostwach Polski lepszy okazał się Leszek Drogosz. Stamm postawił jednak na Kasprzyka. I nie zawiódł się, bo ten przechodził przez kolejne rundy, aż do finału. A tam… kolejny dramat.
– Pierwsza runda walki, robię zwód, biję prawym sierpowym. Aż mi świeczki stanęły w oczach, ręka poszła, złamałem kciuk. Po pierwszej rundzie mówię o tym do trenera, ale do niego nie dochodzi. To był szalony dzień, trener Stamm był w ogromnych emocjach, cieszył się, denerwował. Dopiero po drugiej rundzie do niego doszło, że mam złamany palec. Mówię: rękę złamałem. Gdzie?! Złapał mnie za przegub. Nie, nie, kciuk. To co, poddać cię? Nie, jedziemy dalej! Tu dobrze widać relację trenera z zawodnikiem. Krótka piłka: poddać cię? Nie, jedziemy dalej. Dziś trener musiałby rozmawiać, przekonywać, że szkoda poddać, ale z drugiej strony może głupio rozbijać rękę i tak dalej. U nas było krótko: poddać, czy nie. Mówię: ile dam radę, tyle będę boksował. Wygrałem 4:1 – wspominał w wywiadzie na naszej stronie.
Olimpijskie zmagania Kasprzyka skończyły się na kolejnych igrzyskach, w Meksyku. Tam przegrał w pierwszej rundzie, tocząc jedną z gorszych walk w karierze. Górę wzięły nerwy, nie pomogły przypadkowe zdarzenia – choćby spodenki, które się rozwaliły i trzeba było czekać na nowe, denerwując się, czy zostaną dostarczone w regulaminowym czasie. Pecha miał też, gdy przychodziło do mistrzostw Polski. Nigdy nie zdobył tytułu, choć kilkukrotnie był blisko. W kolekcji ma jednak ten najcenniejszy – złoto olimpijskie.
*****
Drugi ze złych chłopców, prawdopodobnie najbardziej znany ze wszystkich pięściarzy, których szkolił „Papa” – Jerzy Kulej. To jego kosztem na igrzyska w 1960 roku pojechał Marian Kasprzyk. Ale cztery lata później, jako że nie boksowali już w tej samej wadze, na najważniejszej imprezie znaleźli się obaj. Kasprzyk już po przygodzie, która naznaczyła jego karierę, Kulej jeszcze przed.
W Tokio był bezkonkurencyjny, jechał tam zresztą w roli faworyta. Do półfinału dotarł bez większych problemów, ale już w nim – w starciu z Ghańczykiem Eddiego Blaya – dość mocno odczuł ciosy rywala. Wspominał potem, że bolały go wszystkie kości, a na głowie miał mnóstwo guzów, nie mógł się nawet uczesać. Tymczasem w finale czekał na niego Eugeniusz Frotow, doskonały radziecki pięściarz. Obaj walczyli dziewięć miesięcy wcześniej, wygrał Rosjanin. Trener Stamm i Jurek stwierdzili, że potrzebna będzie zmiana strategii. Więc Kulej, który zawsze zasypywał rywali gradem ciosów, szybko przechodząc do ofensywy i skracając dystans, tym razem wyczekiwał na to, co zrobi rywal. Atakować Jerzy miał od połowy drugiej rundy. W trzeciej – mógł robić, co tylko chciał. Taktyka odniosła pełen sukces, Kulej był mistrzem olimpijskim.
W jego przypadku o igrzyskach w Tokio można napisać tylko tyle, wystarczy. To, co w jego biografii najciekawsze, działo się po nich. Najpierw jednak warto napisać, że Kulej był jedynakiem. Matka była zapracowana, mieli problemy z pieniędzmi, nie była w stanie wszystkiego dopilnować. Jurek uciekał ze szkoły, „chuliganił”, jak sam mówił. Na prostą wyszedł przez Wiktora Szyińskiego, trenera boksu w częstochowskiej Skrze, który… wyrzucił go z sali treningowej, gdy Jerzy miał 12 lat. Kulej wrócił tam dopiero cztery lata później, jako ułożony, przykładny młodzieniec.
Jeszcze przed boksem uprawiał pływanie, wygrał nawet nieoficjalne mistrzostwa Częstochowy na 100 metrów motylkiem, a jego idolem był Marek Petrusewicz, medalista mistrzostw Europy. Regularnie chodził też na stadion Włókniarza, bo jego sąsiad był żużlowcem tej ekipy. Swoich sił próbował również w piłce nożnej, ale nie miał talentu, jedynie determinację – podobno potrafił przebiec 45 okrążeń dookoła boiska, gdy koledzy kończyli na 15. Na stałe do boksu trafił za sprawą szkolnego kolegi, który namówił trenera, by ten dał Jurkowi szansę. Kulej na „testach” wypadł tak dobrze, że szkoleniowiec pytał, go gdzie wcześniej boksował. Ten jednak, zresztą zgodnie z prawdą, odpowiedział, że nigdzie. Sekret tkwił w tym, że Jerzy – chcąc zaprezentować się jak najlepiej – dorwał skądś podręcznik boksu i nauczył się sfotografowanych tam postaw. Tak się zaczęło.
Kulejowi pozostała jednak tendencja do wpędzania się w kłopoty. Mało brakowało, by ominęły go przez nią drugie w jego życiu igrzyska. Najpierw, 18 czerwca 1968, niedługo przed olimpiadą, uległ wypadkowi samochodowemu. Jego auto kilkukrotnie koziołkowało, Kulej uderzył głową w szybę, miał pooraną twarz. W szpitalu zszywano ją podobno przez 10 dni. Początkowo mówiło się też, że uszkodził kręgi szyjne, ale to się nie potwierdziło. I choć lekarze zalecali mu, by nie wracał do treningów, nie posłuchał ich. Wyszło na jego, bo szybko dostał nominację do kadry olimpijskiej, którą niemal stracił, gdy na zgrupowaniu w Zakopanem znokautował czterech milicjantów, jednego po drugim. Dodajmy, że sam Kulej był… oficerem MO. Od zakazu wyjazdu na igrzyska, a nawet więzienia uratował go, oczywiście, Stamm, który oficjelom powiedział wprost: „gwarantuję wam, że Jurek zdobędzie złoto w Meksyku”, ręcząc za to również swoją posadą.
Stamm był dla Kuleja niezwykle ważnym człowiekiem. Jerzy od zawsze miał bowiem problemy z przygotowaniem psychicznym. Już za młodu, gdy przegrał pierwszą walkę w poważniejszym turnieju, odpuścił na jakiś czas treningi. Gdy dorósł, wcale się to nie zmieniło. Byle drobiazg potrafił go rozstroić. „Papa” potrafił jednak do niego dotrzeć w najtrudniejszych momentach, przez co obaj byli sobie bardzo bliscy. Weźmy choćby mistrzostwa Europy z 1963 roku, gdy „zbudował” Kuleja, mówiąc radzieckim dziennikarzom, oblegającym Zbigniewa Pietrzykowskiego: „Zostawcie na chwilę Zbyszka. Chcecie pokazać czempiona? Dajcie kamery na Jerzego Kuleja, on wygra swoją wagę!”. Oczywiście zrobił to tak, by Kulej słyszał. I faktycznie, okazało się, że ten niedługo po tym został mistrzem.
Jurek na igrzyskach w Meksyku miał więc tylko jedno wyjście – wygrać. I tak też zrobił, choć finałowy pojedynek z Kubańczykiem Enrique Requeiferosem należał do najtrudniejszych w jego karierze. W pewnym momencie sobie tylko znanym sposobem utrzymał się na nogach po trzech ciosach ze strony rywala. Wspominał, że przed oczami widział „ciemną plamę, w którą z uporem bił”. To przyniosło efekt, bo na kartach punktowych lepszy był u trzech z piątki sędziów. I wygrał, broniąc złoty medal sprzed czterech lat, a przy okazji siebie i trenera.
Karierę zakończył w niepowtarzalnym stylu. Gdy wszyscy spodziewali się, że powalczy co najmniej do 1972 i igrzysk w Monachium, zadzwonił do Jacka Żemantowskiego, znanego dziennikarza i w telewizyjnym studiu powiedział mu, że kończy karierę. Fani mieli potem pretensje do… Żemantowskiego, którego obwiniano nawet o to, że Kulej skończył z boksem właśnie przez niego. A prawda była taka, że to był jedyny sposób, by zrobić to skutecznie i w miarę bezboleśnie – jak z plastrem zerwanym jednym, stanowczym ruchem. Bezboleśnie nie przebiegały za to lata po karierze. Zaczęło się dobrze – Kulej najpierw z powodzeniem ukończył studia, został też ekspertem telewizyjnym i zagrał epizodyczne rólki w kilku filmach. Potem jednak lokal „Ring”, który otworzył na warszawskiej starówce, splajtował, przynosząc mu problemy finansowe i nadzór komornika.
*****
Zły chłopiec numer trzy, czyli ten, który złym nie był, a określenie przylgnęło do niego przez kolegów. Bo w jego biografii brak takich wybryków, jak u Kasprzyka i Kuleja. Wręcz przeciwnie, Józef Grudzień był głównie przykładnym mężem, pracownikiem i ojcem.
Początkowo amatorsko uprawiał siatkówkę. Do boksu trafił z czasem. W dużej mierze przez swojego brata, Władysława, który uprawiał pięściarstwo i czasem przywoził do rodzinnego domu rękawice, by młodszy brat mógł je założyć. Sam Józek trenować zaczął jednak dopiero we Wrocławiu, gdy uczył się w tamtejszym techniku (do wyjazdu z rodzinnej wsi zmusiła go bieda, gospodarstwo nie było w stanie wyżywić wszystkich członków rodziny). Razem z kolegami „boksował” w internacie, gdy jeszcze nie mogli dostać się na salę treningową – owijali sobie wtedy dłonie ręcznikami i udawali swoich idoli, których znali wyłącznie z transmisji radiowych. Dla Grudnia takim był Leszek Drogosz. Lecz nawet wtedy nie podjął jeszcze decyzji o bokserskiej karierze. Zrobił to kilka lat później. I choć brzmi to dziwnie, to ostatecznie boks wybrał ze względu na to, że… był mały. – Gdy w 1955 roku zaczynałem uprawiać boks, to byłem takim zasuszonym, zabiedzonym chłopcem 15-, 16-letnim, który szukał swoich szans w uprawianiu sportu, a boks wybrałem dlatego, że byłem mały, szczupły, a tam są kategorie począwszy od 48 kg, na której zacząłem, a doszedłem do 60 kg i wagi lekkiej – mówił Interii.
Grudzień długo pozostawał w cieniu Kazimierza Paździora, znakomitego boksera, wielkiego mistrza. To przez niego nie pojechał na igrzyska do Rzymu. W koleżeńskim duchu życzył mu jednak złota i… Paździor faktycznie je zdobył. Trudno było z kimś takim konkurować, więc Grudzień przebił się dopiero, gdy ten zakończył karierę. Józek szybko skorzystał z okazji i wskoczył na szczyt. Dodać trzeba, że boksował wtedy w warszawskiej Legii, daleko od domu. Wszystko jednak przez to, że tam zaoferowano mu pracę i mieszkanie, a na Dolnym Śląsku, skąd pochodził, takiej oferty nie otrzymał. To było dla niego ważne, bo już w wieku 19 lat ożenił się z młodszą o dwa lata koleżanką ze szkoły, szybko też urodził im się syn (a już w Warszawie przyszedł na świat drugi).
Pracował więc, a potem chodził na treningi. Miał szczęście, bo żona doskonale to rozumiała i wspierała go w karierze. Podobno za punkt honoru postawiła sobie to, by Józef nie notował po ślubie gorszych wyników niż przed nim. I tak się też stało. Choć to mało powiedziane – już jako żonaty facet Grudzień odniósł największe sukcesy. I tu na pierwszy plan wybijają się japońskie igrzyska. Choć i Józef – mimo że nikogo nie pobił jak Kasprzyk – miał swoje problemy.
W kwietniu, przy okazji ligowej walki, po raz trzeci w karierze doznał kontuzji prawej dłoni. Sam sobie wmówił, że nic takiego się nie stało, dokończył (i wygrał) pojedynek z jedną sprawną ręką. A potem okazało się, że rękawicę trzeba było rozcinać nożyczkami, bo dłoń spuchła tak, że nie da się jej zdjąć. Na rękę założono mu gips, do treningów wrócił dopiero w sierpniu. I jego, podobnie jak wielu innych naszych medalistów z tamtych igrzysk, uratowało to, że turniej olimpijski zaczynał się dopiero w październiku. Zdążył odzyskać formę, choć wielu lekarzy mówiło mu, że to niemożliwe. Sam wspominał, że w swoim życiu po raz pierwszy czuł prawdziwy strach, gdy – po miesiącach ugniatania gumowej piłeczki i marszobiegach, bo tylko tak mógł trenować – miał podejść do worka i zacząć w niego uderzać. Przełamał się, ręka tego wytrzymała. Wtedy wiedział, że pojedzie na igrzyska.
Tam wygrał, pokonując każdego rywala, jaki tylko stanął na jego drodze. W finale był w znakomitej formie, być może życiowej, wielu sugerowało, że nikt nie byłby w stanie go zatrzymać. Od Wiliktona Barannikowa, swojego rywala, był szybszy w każdym aspekcie, choć ten walczył tak, że z każdym innym rywalem zdobyłby złoto. Ale nie z Grudniem. Rosjanin musiał zadowolić się srebrem, a nasz pięściarz mógł odetchnąć. Zostało mu tylko wysłuchać Mazurka Dąbrowskiego, przetrwać dekorację, poczekać na walki kolegów i wreszcie mógł się… wyspać, co zrobił w trakcie powrotu do kraju. W Tokio bowiem nie był w stanie zmrużyć oka, był zbyt nerwowy.
Już po finale dostał też telegram od żony z gratulacjami za… brąz. Ten przyszedł bowiem po tym, jak Grudzień wszedł do półfinału, ale schował go przed nim Stamm, nie chcąc, by jego pięściarz się zdekoncentrował. Przygoda Józefa z igrzyskami skończyła się cztery lata później – w Meksyku, gdzie pięściarze walczyli na wysokościach zbliżonych do naszych Rysów, zdobył srebrny medal, będąc o krok od tego, by – wraz z Kulejem – przejść do historii naszego pięściarstwa.
*****
Za mistrzostwo olimpijskie nasi bokserzy otrzymali po 30 dolarów. Grudzień dodatkowo dostał lornetkę, ofiarowaną mu przez zakład pracy, ta jednak zaginęła, gdy oddał ją do naprawy (bardzo na ten fakt narzekał). To on jako pierwszy z naszych bokserów słuchał Mazurka Dąbrowskiego. Orkiestra nieco fałszowała, ale potem grała coraz lepiej. Wszyscy trzej swoje zwycięstwa odnieśli bowiem w ciągu godziny! W tym czasie Japończycy nauczyli się podobno naszego hymnu na pamięć.
Z trybun bokserów dopingowały złote medalistki ze sztafety 4×100 metrów, którym pozwolono wejść na trybuny, choć nie miały biletów. Wystarczyło im jednak udowodnić, że są mistrzyniami olimpijskimi i mogły oglądać, jak ich koledzy z kadry też zdobywają takie tytuły. Te zwycięstwa miały jednak jeszcze jeden wymiar: we wszystkich decydujących starciach Polacy walczyli z reprezentantami Związku Radzieckiego, który był pięściarską potęgą. I, jak mówi nam Maciej Petruczenko, każde takie zwycięstwo budziło w kraju szał radości. Zresztą nie po raz pierwszy:
– To była – nie ukrywam tego – największa radość dla polskiej publiczności. Pamiętam, że jak w 1955 w Warszawie był Festiwal Młodzieży i Studentów, który był stricte komunistyczną imprezą, to przed nim organizowano wspaniałe igrzyska sportowe z udziałem największych sportowców świata w hali Gwardii. I tam, jak polski bokser walnął ruskiego, to ten wyleciał między linami prosto w objęcia sędziów – najefektowniejszy nokaut, jaki w życiu widziałem. Publika tak wtedy ryknęła, że myślałem, że zawali się hala Gwardii.
Grad medali
Złote krążki nie były jednak końcem sukcesów z ringu. Poza wspomnianą trójką, jeszcze czterech naszych pięściarzy stawało w bokserskim turnieju na podium i dostawało medale. Artur Olech srebrny, a Zbigniew Pietrzykowski, Józef Grzesiak i Tadeusz Walasek brązowe. Ogółem siedmiu na dziesięciu pięściarzy, którzy do Tokio polecieli, wróciło z medalami. To wynik więcej niż fantastyczny, należy więc przypomnieć i tę czwórkę.
Zacznijmy od srebrnego. Zresztą dwukrotnie, bowiem Artur Olech krążki takiego koloru zdobywał i w Tokio (przegrany finał z Włochem Fernando Atzorim), i w Meksyku (wygrał Ricardo Delgado, reprezentant gospodarzy). W obu przypadkach postronni obserwatorzy twierdzili, że wygrał, a skrzywdzili go sędziowie. – Dwa razy mnie oszukali. Stamm też mi to powiedział. Zresztą, tego Delgado to później sprałem jak kota, chyba w Poznaniu – mówił Olech „Gazecie Wrocławskiej”. Nic się jednak nie dało zrobić, pozostało cieszyć się ze srebra.
Do boksu trafił za młodu, razem ze Zbigniewem, bratem bliźniakiem. Czasem zresztą „wymieniali się” zwycięstwami, jeden zastępował drugiego. Podobno po sukcesie olimpijskim Artur miał już dość przyjmowania gratulacji, więc na pewien czas zastąpił go w tym brat.
Obaj byli odważni, jednak Artur mniej wrażliwy. I to było zaletą. Kiedyś na championacie Starego Kontynentu trafił właśnie na mistrza Europy. Nikt z ekipy nie chciał mu powiedzieć, że takiego kozaka wylosował. Chodzili tylko za nim i bali się to przekazać. W końcu masażysta się odważył. “Trafiłeś na mistrza Europy” – zdradza. A Turek [tak nazywano Olecha – przyp. red.] nie bardzo chyba zrozumiał i mówi: “Tak, on wie, że na mnie trafił? No to ma pietra”. To odzwierciedlało tę jego silną psychikę
– mówił „Wrocławskiej” Ryszard Furdyna, legendarny trener Gwardii Wrocław.
I ta jego psychika, w połączeniu z talentem i ciężką pracą, przyniosła mu cztery mistrzostwa kraju (raz był też wicemistrzem, a w finale pokonał go… brat) i brąz mistrzostw Europy. To na igrzyskach wspinał się na ten najwyższy poziom, poza nimi bywało z tym różnie. Podobnie jak w życiu prywatnym. Z żoną się rozwiódł, żył nieco w zapomnieniu, a pod koniec życia chorował, opiekowała się nim siostra. Zmarł w sierpniu 2010 roku. Podwójnie srebrny, choć powinien być podwójnie złoty.
*****
Nieco ponad rok po nim odszedł też Tadeusz Walasek, brązowy w Tokio i srebrny w Rzymie. Z podobną do Olecha historią, bo we Włoszech ewidentnie go oszukano. W finale przegrał z Edwardem Crookiem, co zostało przyjęte z niedowierzaniem nawet przez włoską publikę. Wszyscy widzieli, że w ringu lepszy był Walasek. Wszyscy poza trzema z pięciu sędziów, którzy punktowali na korzyść jego rywala. Ci podobno przeprowadzili proste wyliczenia: złoto wygrał już Paździor, zaraz miał walczyć Pietrzykowski, który był faworytem do tytułu, więc nie mógł zwyciężyć kolejny Polak. I tyle.
W Palazzio dello Sport, gdzie toczono turniej bokserski, opóźniła się przez to o dwadzieścia minut kolejna walka. Bo publika nie chciała się uspokoić. Gwizdano, tupano, w kierunku sędziów wykrzykiwano obelgi. Jednak – jak w przypadku Olecha – nic się nie dało zrobić. Punktowanie sędziów jest święte, Walasek wrócił więc do kraju ze srebrem i w Polsce… otrzymał złoto. Kibice, ujęci niesprawiedliwością, jakiej doznał, zrzucili się na replikę medalu (która naprawdę była wykonana ze szczerego złota!). Tę wręczono Walaskowi na Balu Mistrzów Sportu.
W Tokio nie było już niesprawiedliwości, po prostu rywal okazał się lepszy. Zresztą Walerij Popienczenko, który Walaska pokonał, zdobył potem złoto. A „Dziadziuś”, jak Tadeusz był nazywany, wrócił do kraju z brązowym medalem. Zanim się z nim rozstaniemy, warto podkreślić jeszcze jedną, ważną rzecz: ten gość nie nokautował rywali, starał się ich oszczędzać, przez co jego bilans nie wygląda zbyt imponująco. Nie dajcie się jednak zwieść – to był doskonały bokser, który powinien być mistrzem olimpijskim. I w oczach wielu fanów jest.
*****
Choć polskich kibiców i tak najbardziej bolał brak złota w karierze Zbigniewa Pietrzykowskiego. Doskonały bokser, którego Jerzy Kulej uważał za najlepszego w historii, po prostu miał do igrzysk pecha. Dwukrotnie trafił na wspaniałych rywali, raz – jak sam to określił – „powinęła mu się noga”. I z olimpiad przywiózł do kraju trzy krążki, ale żaden nie był tym najcenniejszym. Swoją drogą boksować zaczynał… w tajemnicy przed bratem, który nie chciał mu na to pozwolić, choć sam ten sport uprawiał. Zapisał się więc do konkurencyjnego klubu, a po roku – gdy straszy brat dostrzegł, jaki Zbigniew ma potencjał – przeszedł do bielskiego TS-u. Po latach, nawet mimo braku złota, zdecydowanie udowodnił, że to on miał rację.
Ze wspomnianych pojedynków na igrzyskach, swój najsłynniejszy stoczył zapewne w Rzymie. Tam w finale zmierzył się z osiemnastoletnim Cassiusem Clayem. Tym samym, który później zmieni imię na Muhammad Ali i stanie się jednym z najlepszych (a zdaniem wielu – najlepszym) pięściarzem w historii. Pietrzykowski był faworytem, ale to właśnie wtedy ujawnił się wielki talent Claya, który naszego mistrza po prostu uczciwie pokonał.
– Było to rok po mistrzostwach w Lucernie i moje stuprocentowe, jak powszechnie sądzono, szanse opierano na podstawie porównań z Europejczykami. Jeszcze w toku turnieju w Rzymie nie dawano Clayowi szans w walce ze mną. Okazał się jednak rzeczywiście bokserem na miarę przyszłego zawodowego mistrza świata wszechwag, jak to zapowiadali Amerykanie. […] Po drugiej rundzie pojedynku zdałem sobie sprawę, że wszystko, co miałem do pokazania w tej walce, już ujawniłem. W trzeciej walczyłem o to, aby przetrwać i liczyłem tylko na błąd Claya, na to, że może się odsłoni i wtedy uda mi się go trafić ostatnim ciosem. Nie wyszło. W chwila niepowodzenia człowiek szuka przyczyn i usprawiedliwień. Wyszedłem na ring bez ochraniacza na szczękę, który zostawiliśmy w narożniku po jednej z poprzednich walk i już nie znaleźliśmy. Trudno mówić, że to zaważyło, faktem jest jednak, że Clay w pierwszej rundzie rozciął mi boleśnie wargę, dławiłem się własną krwią, co denerwowało, potem pogłębiło depresję – wspominał w rozmowie z Olszańskim.
– Do tej pory, jak się to ogląda, to był to po prostu koncert boksu. Cassius Clay wygrał właściwie tylko dlatego, że był dużo, dużo młodszy i lepiej wytrzymał tę walkę kondycyjnie. Dopiero w trzeciej rundzie uzyskał istotną przewagę. Pietrzykowski miał jednak tak potworne uderzenie z lewej, że dobrze dla Claya, że miał styl tańczącego na nogach i trudno go było trafić. W tamtych czasach często pierwsza próba zaatakowania Pietrzykowskiego kończyła się kontrą i rywala trzeba było znosić z ringu – wspomina Petruczenko.
Pozostałe dwie próby podbicia igrzysk, Pietrzykowski kończył na półfinałach. W Melbourne, gdzie Polacy jechali jako najlepszy zespół świata, był jednym z zaledwie dwóch naszych zawodników, którzy zdobyli medal. W obu przypadkach był to brązowy krążek. Przegrał tam z genialnym Laszlo Pappem, którego kilka miesięcy wcześniej pokonał przez nokaut. Później twierdził, że gdyby nie było tamtej walki, to na igrzyskach by wygrał. Bo Papp, którego nikt wcześniej nie znokautował, pałał przez to wielką żądzą rewanżu. I w Rzymie wygrał. W Tokio za to, o czym mówił sam Pietrzykowski, miał po prostu zły moment, a gdyby walka odbywała się godzinę wcześniej czy później, to pewnie byłby lepszy od rywala. Ale akurat w tamtej chwili wyszedł na ring nastawiony negatywnie. I skończyło się wielkim rozczarowaniem. Na kolejne igrzyska już nie pojechał, choć mógł – w swojej wadze wciąż był najlepszy w kraju. Wolał jednak skończyć karierę. Stanisław Dragan, jego polski rywal, zdobył na nich brązowy medal. Kto wie, czy Pietrzykowski nie wywalczyłby upragnionego złota?
– W sporcie, jak w każdej dziedzinie życia, duże znaczenie ma splot okoliczności. O ile na mistrzostwach Europy wszystko przebiegało dla mnie w korzystny sposób, o tyle na olimpiadach działo się wręcz przeciwnie. Wszystkie trzy moje olimpijskie próby są wręcz klasycznym potwierdzeniem tej tezy – mówił, już po zakończeniu kariery. Kariery wręcz idealnej, okraszonej mnóstwem wielkich zwycięstw i tytułów. Tyle tylko, że bez tego najcenniejszego. Warto też dodać, że – podobnie jak Walasek – i on wolał rywali nie nokautować, oszczędzał ich. Tym bardziej szkoda, że udało mu się znokautować akurat Laszlo Pappa. Bo może faktycznie gdyby nie to, wszystko potoczyłoby się inaczej…
*****
Został ostatni z medalistów, jeden z dwóch – obok Mariana Kasprzyka – żyjących do dziś. Bo niestety, skład tamtego genialnego pokolenia naszych bokserów, z roku na roku się wykrusza. Józef Grzesiak to przypadek człowieka jednego sukcesu. Owszem, na arenie krajowej kilkukrotnie zostawał mistrzem, ale poza nią było z tym znacznie gorzej. Nigdy nie zdobył nawet medalu mistrzostw Europy, jednak na igrzyskach w Tokio dotarł do półfinału i stanął na najniższym stopniu podium. Karierę zaczął… z niecodziennych pobudek.
– Jako chłopak byłem szczupły, ale i wysoki. Rówieśnicy do ramion mi sięgali. Zadawałem się więc ze starszymi o pięć lat. No, a ci byli silniejsi fizycznie, grali w karty, palili i pili. Ja tylko w karty wtedy grałem. Popychali mnie trochę, zmuszając do rozpoczęcia przygody z boksem – wspominał w rozmowie z „Gazetą Wrocławską”. Choć pierwotnie pływał, podobno miał zresztą spory talent. Potem grał w piłkę. I dopiero po niej – trochę jak Jerzy Kulej – trafił do boksu. Żeby nie bili.
I faktycznie, nie bili. Za to on bił innych. Na tyle skutecznie, że wywalczył upragniony medal, a mógł i więcej. Bo w półfinale – nie pierwszy raz w historii naszego boksu, co już wiecie – werdykt był problematyczny. Na punkty wygrał Borys Łagutin, ale do dziś mówi się, że Grzesiaka wtedy „ukręcili”, żeby nie było tylu Polaków w finałach. Bo on byłby piątym. W dodatku Łagutin to była marka, wielki pięściarz, dwukrotny mistrz Europy, więc to on przeszedł dalej. A Grzesiak? Nie dostał już szansy na poprawę tego rezultatu, bo na kolejne igrzyska nie pojechał. Ale sam przyznawał, że rywal na krajowym podwórku był lepszy. Karierę skończył, mając zaledwie 29 lat.
Faworytów było dwóch, wygrał trzeci
Było ich trzech, w każdym inna krew, ale cel zdecydowanie jeden: złoto igrzysk olimpijskich. Udało się temu, na którego mało kto stawiał. Ba, mówiło się, że Egon Franke mógł nawet nie wystąpić w rywalizacji indywidualnej. A to przecież doskonały florecista, który dawał sobie radę też w szabli i szpadzie. Wszechstronny, ale walczący klasycznie (świetna praca nóg, małe ruchy bronią, długie wypady, zwody), co jednak sprawiało też, że stawał się przewidywalny i mało kto mógł się spodziewać, że to akurat on sięgnie po najwyższą możliwą nagrodę. Udało mu się jednak, czym odwdzięczył się za zaufanie trenera.
Choć zacząć należałoby chyba od tego, że Franke do dziesiątego roku życia nie był Polakiem. Urodził się na Śląsku jako Niemiec. Po wojnie te ziemie włączono do Polski. Jego rodzina nie wyjechała, zostali, choć Egon nie znał nawet naszego języka. Był obywatelem Niemiec w kraju, który przez te Niemcy wiele wycierpiał. Sytuacja była dla niego trudna. Choć Niemce też się nie czuł, był za to związany z regionem. Bez ustalania narodowości. To jednak jego perspektywa, a z perspektywy innych dzieciaków wyglądało to zupełnie inaczej. Zdarzały się zaczepki i wyzwiska. Z czasem jednak minęły, a Egon Franke zaczął treningi szermiercze i wszedł do składu kadry, zakładał strój z orzełkiem. I coraz bardziej czuł się Polakiem.
Dla nas była to świetna wiadomość, bo zyskaliśmy dzięki temu znakomitego szermierza, walczącego nie tylko dla siebie, ale i kraju. Choć nie notował tak szybkich postępów jak koledzy, to robił je systematycznie i z czasem stawał się coraz lepszy. Do kolekcji dokładał kolejne sukcesy, głównie w drużynie. Co ciekawe swój największy w rywalizacji zespołowej – mistrzostwo świata z roku 1962 – osiągnął w… szabli, a nie we florecie, którym zwykle walczył. Mimo tych osiągnięć był jednak uważany za pechowca. Dlaczego, wyjaśniał w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”:
– Był taki okres, że łamały się nam klingi. Na obozie przed mistrzostwami świata doznałem poważnej kontuzji. Miałem przebite płuco. W tym okresie sprzęt nie należał do bezpiecznych. Wypadki były na porządku dziennym. Teraz ubrania szyte są z kevlaru i właściwie nie można ich przebić. Zresztą maski też są obecnie dużo lepsze. W mistrzostwach Polski w Gdańsku, kiedy walczyłem z Witoldem Woydą, przebita została moja maska. Na szczęście nic mi się wtedy nie stało. W oku miałem jednak wówczas pełno opiłków z siatki pokrywającej maskę. Zdarzyło mi się też trafić do szpitala po tym, jak po transfuzji krwi dostałem żółtaczki. Leżałem w szpitalu przez sześć tygodni. To było straszne. Robiłem wszystko, żeby jak najszybciej wyjść ze szpitala. Potrafiłem zjeść nawet 24 kilogramy miodu z zupą mleczną, bo mówili, że bardzo pomaga w takich wypadkach. Doszło też do zabawnej sytuacji. Toaleta była na korytarzu, wspólna dla wielu pacjentów, dlatego jeszcze w sali, w której przebywałem, wrzucałem do buzi trochę pasty do zębów. Po drodze spotkałem pielęgniarkę, która zapytała, co robię. Odpowiedziałem jej z uśmiechem, że jem pastę do zębów, żeby się jak najszybciej wybielić. Od razu pobiegła wystraszona do lekarza.
Pech opuścił go tuż przed igrzyskami w Tokio. Zdołał wyleczyć żółtaczkę, był zdrowy, do Japonii mógł pojechać, choć… wielu nie chciało go tam widzieć. Widoczne były bowiem naciski z Warszawy, by nie wystawiać Ślązaka do walki na planszy. Brylowała w tym tamtejsza prasa, która zupełnie nie przejmowała się tym, że Franke w poprzednich latach kilkukrotnie udowodnił, że jest jednym z najlepszych florecistów świata. Nic z jej nacisków nie robił sobie jednak człowiek, od którego wszystko w tej kwestii zależało, Zbigniew Czajkowski. To on na niego postawił. Portalowi sport.pl tłumaczył kilka lat temu powody tamtej decyzji.
U Egona uderzyło mnie to, że robił może postępy dość wolno, ale był zdolny ruchowo i bardzo pilny. Pracowałem z nim bardzo dużo. Nawet inni dziwili się i pytali: “Co ten Czajkowski widzi w tym Egonie? On takie ładne ruchy robi, ale na pewno nie będzie wygrywał”. Ja odpowiadałem krótko: “Spokojnie, panowie, spokojnie. On się rozwija bardzo wolno, ale przy swojej świetnej technice będzie znakomitym zawodnikiem”. W Tokio byliśmy już dwa tygodnie i widzę, że Egon jest we wspaniałej formie. Był tam też z nami uczony ze Lwowa – Władimir Stanisławowicz Keller. Robiliśmy z nim badania czasu reakcji. Egon wypadał w nich rewelacyjnie. Zdecydowałem się więc wystawić go w turnieju indywidualnym. Był z tego powodu straszny raban. Protestował pewien dziennikarz z Warszawy, do kierownika naszej ekipy przychodzili zawodnicy i trenerzy. Nie kryli swojego oburzenia moją decyzją. Mówili: “Jak to możliwe, Czajkowski wystawia przecież do składu swojego ucznia! Jest niesprawiedliwy, nieobiektywny!”. Ja odpowiadałem krótko: “Biorę całą odpowiedzialność na siebie”.
*****
Wystawienie Frankego w turnieju niczego jednak nie zmieniało. W polskim obozie faworycie byli dwaj: Witold Woyda i Ryszard Parulski. Ten drugi to, zdaniem wielu, największy talent w historii polskiej szermierki. Wspaniale walczył każdym rodzajem broni. W 1959 został mistrzem świata juniorów w szabli, tylko po to, by po dwóch lata powtórzyć ten sukces w rywalizacji seniorskiej, ale z floretem w ręku. Minęły kolejne dwa lata i w drużynie został mistrzem świata w szpadzie.
Sęk w tym, że Parulski był niereformowalny. Zdarzały mu się wybuchy, często nie kontrolował nerwów. Trenował nieregularnie, potrafił rzucić szermierkę, gdy mu się znudziła, potem wracał i wygrywał. Gdyby do swojego talentu dołożył tyle pracy, ile Egon Franke, prawdopodobnie mógłby być jednym z najlepszych florecistów w historii. W historii polskiego sportu zapisał się jednak „tylko” jako jeden z najlepszych. Kolejne rozdziały do swojej biografii dopisywał już po zawodowej karierze – skończył wydział prawa na Uniwersytecie Warszawskim, został adwokatem, sprzeciwiał się systemowi PRL i starał się z nim walczyć. Był też prezesem Polskiego Związku Szermierczego i działał charytatywnie, założył między innymi fundację „Gloria Victis”, pomagającą byłym sportowcom.
Na planszy zdobył wszystkie możliwe tytuły… poza mistrzostwem olimpijskim. W 1964 roku mówiło się, że może tego dokonać. Tym bardziej, że rok wcześniej został podwójnym wicemistrzem świata i prezentował wyśmienitą formę. Tymczasem na tokijskich igrzyskach po prostu mu nie wyszło. Tak to trzeba określić. Bez zbędnych tłumaczeń, bo i on sam nie starał się ich szukać.
Nie wyszło też Witoldowi Woydzie, który szybko przepadł w tamtym turnieju i zaszył się gdzieś w zakamarkach hali, w której rywalizowali szermierze, by samemu przeżywać porażkę. Tyle tylko, że on zdołał sobie to wszystko powetować osiem lat później. Ale o tym za moment. Najpierw wypadałoby napisać, że to Woyda jako pierwszy odnosił sukcesy w polskim florecie. Niedługo później doszli Parulski, Franke i reszta, ale pionierem był właśnie Witold. Z czasem stał się jednym z najlepszych na świecie. W 1964 roku był nawet najlepszy – wygrał wszystkie turnieje polskie i zagraniczne, w których wziął udział, a na planszy bawił się z rywalami. Inaczej było jedynie w igrzyskach olimpijskich.
O ile cztery lata wcześniej cieszył się z czwartego miejsca, o tyle w Tokio rozpaczał, bo oczekiwał medalu. W Meksyku – po kolejnych czterech latach – też się zresztą nie udało, choć w drużynie Polacy ponownie zdobyli medal. Jego piękny moment przypadł na igrzyska w Monachium. Tam obawiał się jedynie, że trafi na Revenu, Francuza, z którym nie cierpiał rywalizować, bo ten zawsze znajdował na niego sposób. I faktycznie, w półfinałach przegrał z nim 4:5, mimo że zaczął od prowadzenia 4:0. Wielu by się załamało, ale Woyda wytrzymał. W kluczowej rywalizacji z Włochem Granierim tym razem sam zdobył decydujący punkt. I wszedł do sześcioosobowego finału, w którym… zabrakło Revenu. Francuza wyeliminował Marek Dąbrowski, kolega Woydy z kadry. Przed finałami w szatni odwiedził go Bohdan Tomaszewski, który opisał, jak to wyglądało „od środka”.
„Jesteśmy sami. Chodzę tam i z powrotem i nic nie mówimy. Wreszcie przerywam milczenie: – Musisz teraz połączyć dwie rzeczy. Całkowite rozluźnienie z całkowitą koncentracją. Jesteś szybki, ale byłeś dotąd za nerwowy. Uwierz do końca w siebie.
Słucha, nic nie odpowiada. Wie, że nie znam tajników szermierki. Ale wie, że chcę mu pomóc. Wyczuwa, że jestem zdenerwowany i to go właśnie uspokaja. – Najważniejsze, że odpadł Revenu – mówi. – Pójdę teraz luźniej. Jestem zmęczony, ale nie czuję zmęczenia. Znam ich wszystkich na pamięć. Typują Noela i Marka, prawda?
– Tak, prawie wszyscy mówią, że wygra Noel albo Dąbrowski. – Odpowiadam z całą szczerością. – To dobrze, że nie stawiają na ciebie. Walka z Granierim była przełomowa. – Zaciągnąłem się papierosem. Raptem wyciągnął rękę i odebrał mi go. Zaciągnął się tylko raz, ale głęboko. Puścił dym i uśmiechnął się, jak chłopiec, którego złapano na gorącym uczynku. – Chyba zacznę znowu palić. Kończę karierę. To moja ostatnia olimpiada”.
I tę „ostatnią olimpiadę” Woyda uczcił w najlepszy sposób. Nie, nie papierosem. Złotym medalem. W finałach był nie do zatrzymania. Już przed ostatnim pojedynkiem wiedział, że jest mistrzem olimpijskim. Gdy się rozluźnił, Rumuna Tiu pokonał 5:0 i tak skończył rywalizację indywidualną. A potem dołożył złoto w drużynie. Innymi słowy: zrobił w Monachium to, co miał – zdaniem wielu – zrobić w Tokio. Ale tam swój czas miał Egon Franke.
*****
I tu wracamy do historii tego ostatniego. Dzień przed finałem, do którego się dostał, Franke trenował wraz z profesorem Czajkowskim w… kuchni wioski olimpijskiej. Obaj uznali bowiem, że do sali treningowej jest daleko. Czajkowski regularnie powtarzał mu wtedy, że stać go na złoto. Wcześniej, jeszcze w trakcie eliminacji, Polak pokonał dwóch mistrzów świata – Allana Jaya i Józsefa Gyuriczę. Był w znakomitej dyspozycji, pojedynki rozstrzygnął na swą korzyść bardzo łatwo. Rozkojarzył się jednak przed późniejszymi starciami. Przegrał dwa kolejne, ale na powierzchni się utrzymał trzema kolejnymi zwycięstwami. W fazie pucharowej pokonał Alberta Axelroda z USA, który – w rywalizacji do 10 punktów – prowadził z nim już 6:0 i 9:6. Udało mu się awansować do finału.
Tam był lepszy Rolanda Loserta i Daniela Revenu – tego samego, z którym rywalizować nie znosił Woyda – i od złota dzieliło go jedynie starcie z Jean-Claude Magnanem. – W walce z nim szybko zadałem trzy trafienia, ale niepotrzebnie zacząłem coś kombinować i zrobiło się 4:4. Na szczęście znalazłem na niego sposób. Wystawiłem klingę do przodu i czekałem na reakcję Francuza, on zgłupiał, zawahał się, co wykorzystałem i przeprowadziłem skuteczne natarcie, zapewniając sobie zwycięstwo. Ale muszę przyznać, że była to trudna walka. Francuz należał do grona najlepiej wyszkolonych szermierzy, więc radość ze zwycięstwa była większa – mówił „Przeglądowi Sportowemu”.
Została ceremonia wręczenia medalu, został hymn (wspominał potem, że gdy go grano, chciał jedynie… uciec z sali i pójść do hotelu spać, bo był potwornie zmęczony), została radość. Choć cieszył się dopiero w hotelu. W olimpijskiej wiosce przywitał go za to… strzał z pistoletu. Startowego. Strzelał Andrzej Piotrowski, trener naszych sprinterek. Ostatecznie, po odebraniu wielu gratulacji, Franke trafił do łóżka. Ale odpocząć nie był w stanie – z emocji nie spał całą noc, a czekał go przecież jeszcze turniej drużynowy.
Z kariery zrezygnował, gdy na kolejnych igrzyskach nie wystawiono go do rywalizacji indywidualnej i nie mógł bronić złota. Wyjechał do Włoch, został trenerem, mieszka tam do dziś. Jego podopieczni i podopieczne na swym koncie mają między innymi medale mistrzostw świata i olimpijskich. Maria Consolata Collino, jedna z nich, ma też zdjęcie ze swego ślubu, na którym pozuje w sukni, a obok stoi Franke, zaproszony przez nią, którego traktowała jak przyjaciela. Nazajutrz po jego zrobieniu „La Stampa” wydrukowała je z podpisem… „Maria Consolata Collino wraz z mężem, Egonem Franke”. Mąż, neapolitańczyk, podobno nie był tym zachwycony.
Choć Franke mieszka we Włoszech, to Polskę odwiedza regularnie, co roku pojawia się tu w trakcie wakacji i jest owacyjnie witany. Nic dziwnego, zapisał się przecież w historii sportu w naszym kraju jako pierwszy szermierz z olimpijskim złotem. A to już coś.
Zespoły na medal
W szermierczej rywalizacji drużynowej walczyło się w pięcioosobowych zespołach. Do opisanej wyżej trójki dołączyli więc Janusz Różycki i Zbigniew Skrudlik. Wspólnie zdobyli srebrny medal we florecie.
Pierwszym, co zawsze przywołuje się w biografii Różyckiego, jest jego ojciec – Jerzy. To matematyk i kryptolog, najmłodszy w zespole, który na początku lat 30. złamał kod niemieckiej „Enigmy”. Matka była projektantką odzieży (między innymi dziecięcej, bo tym zajmowała się w PRL-u), zresztą uznaną, a do tego mistrzynią Polski w strzelaniu z łuku. Posłała młodego Janusza do szermierki, bo miał trudny charakter, a treningi miały pomóc go utemperować. Zrobiły znacznie więcej, młody chłopak po prostu się w nich zakochał.
Zabawnie zaczęła się ta moja kariera. Byłem wówczas uczniem Liceum Sztuk Plastycznych w Warszawie, uczyłem się dość dobrze, ale zachowywałem się okropnie – taki to był cielęcy wiek. Ciężki żywot mieli ze mną i paroma podobnymi gagatkami nauczyciele. Już myślałem, że nas wyrzucą ze szkoły, ale postanowiono zainteresować nas sportem. Trafiłem do Legii, do trenera płk. Zygmunta Fokta, któremu w mej sportowej karierze wiele zawdzięczam
– mówił Piotrowi Vettuzenowi w wywiadzie dla tygodnika „Dysk Olimpijski”.
Różycki był świetnym technikiem, a do tego sprytnym szermierzem. Widział rozwiązania, których inni nie dostrzegali. Być może wpływ na to miał fakt, że równocześnie rozwijał się także artystycznie. Już po zakończeniu kariery wystawiał swe dzieła. Na Festiwalu Sztuki, którego organizatorem był MKOl, dwukrotnie otrzymywał nagrody, pokazując, że nie tylko na szermierczej planszy potrafił wyczyniać naprawdę wspaniałe rzeczy.
Różycki zapisał się w historii polskiej szermierki – poza tym, że medalami wielkich imprez – jeszcze w jeden sposób. Wymyślił pseudonim Skrudlikowi. Brzmiał on „Koń”, a wziął się z tego, że ten ostatni w trakcie walk często przytupywał przednią nogą, chcąc dodać sobie animuszu. To przypominało właśnie konia, który chciał wyrwać się do przodu, ale był na uwięzi. Koledzy uznali, że faktycznie, pasuje. I pseudonim został.
Sam Skrudlik był równie znakomitym szermierzem, a jego największą zaletą było to, że najlepszy stawał się, gdy przychodziło do rywalizacji w drużynie. To wtedy wznosił się na wyżyny umiejętności, zawsze był też gotowy pomóc kolegom, nigdy nie wątpił w zwycięstwo. W piłkarskiej drużynie komuś takiemu – choć nie był największą gwiazdą – dalibyśmy opaskę kapitana.
Dla polskiej ekipy z tamtych lat był nieoceniony, a po zakończeniu kariery – co zrobił zresztą niedługo po igrzyskach w Tokio – stał się jeszcze cenniejszy. Został mianowany trenerem reprezentacji, którą doprowadził w 1972 roku do jedynego drużynowego złota w szermierce. Choć decyzja o zastąpieniu w jej składzie Parulskiego Godelem do dziś jest uznawana za kontrowersyjną. I to mimo tego, że Polacy wywalczyli złoto. Skąd jednak brak indywidualnych sukcesów w jego karierze?
– Udało mi się zorganizować bardzo dobrą ekipę, która przez cztery lata pracowała razem. Jak na tamte czasy, to było bardzo nowoczesne, mieliśmy dobrych lekarzy, masażystów, kontakt z psychologiem, wszystko na wysokim poziomie. Efekty były widoczne. A indywidualnie? Jak ja sam zaczynałem trenować szermierkę, to miałem 19 lat, a moi ówcześni konkurenci, wybitni polscy sportowcy, zaczęli dużo wcześniej mając po 14-15 lat. Te kilka lat spóźnienia robiło swoje – wyjaśniał sam, w wywiadzie dla portalu twojejaslo.pl.
Sukces całej piątki w Tokio był jednak równocześnie… rozczarowaniem. Choć możliwe, że głównie dla Egona Frankego, który walczył w decydującym o losach złotego medalu pojedynku. I na łamach „Przeglądu Sportowego” wspominał go tak. – Niestety, choć w turnieju drużynowym walczyliśmy bardzo dobrze, do dzisiaj czuję z tego startu duży niedosyt. W finałowym meczu prowadziliśmy ze Związkiem Radzieckim 7:5 i wystarczyło nam wygrać tylko jedną walkę, bo mieliśmy znaczną przewagę w trafieniach, by stanąć na najwyższym stopniu podium. Niestety i ja, i Woyda, Parulski oraz Skrudlik nie sprostaliśmy zadaniu. Do dziś nie mogę sobie wytłumaczyć, dlaczego tak się stało. Nie zmienia tego fakt, że Rosjanie wystawili bardzo mocną drużynę. Wszystkie walki poprzegrywaliśmy chyba do czterech. Największy żal miałem do siebie, bo to ja zawaliłem sprawę. W ostatniej walce z Jurijem Sisikinem, gdy prowadziłem 4:2, złamał mi się floret. Poprosiłem Woydę, by dał mi nowy. On zaaferowany wręczył swój, który miał dość elastyczną klingę, zupełnie mi niepasującą. To był błąd. Powinienem poprosić o swój, który miałem w worku i dopiero wtedy kontynuować walkę. Nie zrobiłem tego, dostałem dwa trafienia i było 4:4. Nadal miałem szanse, by wygrać i zapewnić nam złoto. Było blisko. Zrobiłem natarcie i ku zaskoczeniu sędzia policzył odwrotnie i przegrałem 4:5, a tym samym mecz zakończył się wynikiem 9:7 dla ZSRR.
*****
Tu musimy na chwilę wyhamować i, zanim przejdziemy do brązowej drużyny szablistów, przedstawić postać, bez której nie byłoby tych sukcesów. Mowa o Janosie Keveyu, węgierskim szkoleniowcu, który po wojnie przywrócił naszej szabli blask. Zresztą mówiło się później, że sukcesy florecistów wynikały z zazdrości o występy ich kolegów po fachu, władających inną bronią. Kevey co prawda rozstał się z naszą kadrą już sześć lat przed igrzyskami w Tokio, ale jego byli podopieczni zgodnie przyznawali – tak, to w dużej mierze jego zasługa, że osiągaliśmy takie sukcesy nawet wówczas.
Jego rodzice byli Niemcami, on sam został Węgrem z wyboru. Nazwisko przybrał od miejsca urodzenia, gdyby został przy rodowym, zwałby się Richter. Do Polski trafił już w 1938 roku i z miejsca odnosił pierwsze sukcesy. Gdy wybuchła wojna, wrócił do służby w armii węgierskiej, którą opuścił kilka lat wcześniej. Aresztowano go w 1945 roku, gdy podjął się obrony generała oskarżonego o pomoc w organizowaniu akcji przeciwko Żydom w czasie okupacji, ale ostatecznie oczyszczono z zarzutów. Podobno właśnie w więzieniu wymyślił wiele ze swoich metod szkoleniowych. Czas miał, bo siedział tam rok. Sam był zresztą utalentowanym szermierzem, zdobył m.in. akademickie drużynowe mistrzostwo świata czy mistrzostwo Węgier. Preferował szablę, ale władał też szpadą i floretem, a nawet zdarzało mu się pojedynkować bronią ostrą.
Trenerem reprezentacji Polski ponownie został w 1947 roku, z miejsca zajął się wyszukiwaniem talentów w krajowych klubach. W ten sposób wciągnął do kadry takich zawodników jak Jerzy Pawłowski, Wojciech Zabłocki, Jerzy Twardokęs czy Mariusz Kuszewski. Każdy z nich zapisał się w historii naszej szermierki złotymi zgłoskami. Zresztą o dwóch z nich jeszcze napiszemy. To z nimi osiągał spore sukcesy, zdobywając medale mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich.
Metoda, którą Kevey wypracował, opierała się na sporej ruchliwości i zaledwie kilku akcjach szermierczych. Wszystko musiało być wyćwiczone idealnie, jednak kosztem sporego uproszczenia. To działało, ale Węgier równocześnie był opętany żądzą stałej poprawy, wymagał całkowitego posłuszeństwa, rządził twardą ręką, a przy okazji nie potrafił przyznać się do błędów, często zrzucał wszystko na zawodników. Do tego jego pomysły bywały dziwne. Weźmy kwestię utraty soli przez zawodników w trakcie walki – żeby temu zapobiec, postanowił dosypywać im ją… do herbaty. To wszystko sprawiło, że – po konflikcie w 1958 roku – pożegnał się z pracą trenera reprezentacji.
Major Kevey należał do świetnych szkoleniowców. Jego ambicja pchała go do szukania coraz to nowych rozwiązań, ale często były to dziwne pomysły. Miał podstawowe wykształcenie i starał się to nadrobić, czytając fachowe podręczniki nie tylko o tematyce szermierczej. Można powiedzieć, że jego obsesją stał się problem refleksu. Turnieje indywidualne trwały wiele godzin, nawet kilka dni i zawodnikom trudno było cały czas utrzymać wysoką dyspozycję. Stworzył wykres wzlotów i upadków dotyczący refleksu. Aby wyeliminować słabsze chwile, zmuszał nas do treningów wtedy, kiedy nasz organizm był nieprzygotowany do wysiłku. Budził nas wcześnie rano i bez żadnej rozgrzewki, w piżamach musieliśmy trenować refleks. Mnie to nie przeszkadzało, zawsze byłem rannym ptaszkiem, ale inni z Jurkiem Pawłowskim na czele bardzo cierpieli. Te ćwiczenia pomagały być może w poprawie refleksu, ale powodowały pogorszenie techniki szermierczej, ponieważ skomplikowane ćwiczenia prowadzone były w niesprzyjających warunkach. Zażądaliśmy od Keveya, aby zmienił system treningów. On jednak się postawił i nie zamierzał ulec naszym naciskom. Napisaliśmy wtedy do GKKFiT list, informując, że nie będziemy z nim trenować. Władza przychyliła się do naszego wniosku
– mówił Zabłocki „Przeglądowi Sportowemu”.
Kevey więc odszedł, ale sukcesy zostały wraz z kolejnymi trenerami. Trzeba jednak pamiętać, że wszystko zaczęło się od niego, a swoim następcom zostawił grupę świetnych zawodników, którzy stanowili prawdziwy zespół (to też jego zasługa, wedle jego nakazu szermierze przed zawodami mieli wszędzie chodzić razem, nawet spali wspólnie w jednej sali, żeby się zintegrować). To Kevey zapoczątkował pasmo sukcesów i stworzył wielką reprezentację, która z niemal każdej imprezy mistrzowskiej i igrzysk olimpijskich wracała z medalami.
Warto tu dodać jeszcze jedno: Węgier już zawsze traktował Polskę jak swą drugą ojczyznę, rozkochał się w niej i z uśmiechem witał gości z naszego kraju.
*****
Tak naprawdę opisując naszych szablistów moglibyśmy się ograniczyć do dwóch, którzy byli zarówno wielkimi przyjaciółmi, jak i rywalami. Jednak medal w Tokio zdobyli w piątkę, więc oddajmy sprawiedliwość dziejową pozostałej trójce. Pierwszym z członków brązowej ekipy z tamtych igrzysk był Ryszard Zub, jej wieloletni członek, który jednak zawsze pozostawał w cieniu bardziej utalentowanych kolegów. W 1968 roku wyemigrował do Włoch i tam został cenionym szkoleniowcem. Cztery lata później, na igrzyskach w Monachium, prowadzona przez niego reprezentacja Italii zdobyła drużynowe złoto w szabli.
Obok niego na planszy w Tokio walczył Andrzej Piątkowski, o którym napisać moglibyśmy niemal to samo – podpora ekipy, ale bez sukcesów indywidualnych. W karierze zdobył co najwyżej mistrzostwo Polski. Wsławił się za to w historii naszej… kinematografii. Choć o tym nie wiecie, zapewne widzieliście go na ekranie, a na pewno choć raz obserwowaliście efekty jego pracy. To on opracowywał układy pojedynków szermierczych w filmie „Pan Wołodyjowski”. Sam zagrał Turka, który walczył z Wołodyjowskim. I w filmie, i w serialu „Przygody pana Michała”. Na potrzeby filmu uczył też szermierki kilku aktorów.
I trzeci z nich, Emil Ochyra. Uzupełnienie drużyny „cudownych dzieci”, wynalezionych przez Keveya po wojnie. Dołączył do niej, gdy ta miała już za sobą starty na igrzyskach. Podziwiano go za to, że nigdy nie tracił nerwów i w całości angażował się w to, co robi. Zwycięstwo z nim nigdy nie było pewne. Lubił, gdy inni go komplementowali, był też indywidualistą, zawsze miał swoje zdanie. To prowadziło do konfliktów z Jerzym Pawłowskim, który nienawidził, gdy ktoś się z nim nie zgadzał. Zresztą Pawłowski potrafił dopiec Ochyrze – raz, gdy Emil narzekał, że werdykt ich walki był niesprawiedliwy, Jerzy podłożył się innemu rywalowi tylko po to, by w barażu ponownie spotkać się z Ochyrą i go rozgromić, pokazując swą wyższość.
*****
Została dwójka geniuszy szabli. Najlepszych z najlepszych. Dosłownie, bo wspomniany przed chwilą Pawłowski nosił nawet tytuł „Najlepszego szablisty wszech czasów”. I to od niego zaczniemy. Na wstępie napiszemy jedno: wspomniany tytuł nie był na wyrost. Jerzy Pawłowski był szablistą doskonałym, który od samego początku kariery przejawiał ogromny talent. A rozpoczął ją, bo… za młodu zaczytywał się w Sienkiewiczu i, jak sam wspominał, utożsamiał się z Kmicicem, Skrzetuskim czy Wołodyjowskim. Gdy więc w latach 40. znalazł oficerską szablę (serio, podobno kopał w ziemi i na taką trafił), szermierka pochłonęła go na całego. Treningi rozpoczął za namową kolegi, w 1949 roku. Miał wtedy 17 lat. Już cztery lata później był brązowym medalistą mistrzostw świata.
Na pierwszy tytuł musiał jednak trochę poczekać – zdobył go w 1957 roku w Paryżu, przerywając dominację znakomitych węgierskich zawodników. Wszyscy wiedzieli, że może to zrobić. Wszyscy, nie licząc organizatorów. Ci nie przygotowali płyty z polskim hymnem. W tej sytuacji uaktywnili się jednak kibice, którzy a cappella zaśpiewali „Mazurka Dąbrowskiego”. Potem w swej karierze dorzucił do tego jeszcze sześć kolejnych tytułów – dwa indywidualne i cztery w drużynie. Na igrzyskach też wywalczył złoto – w 1968 roku był najlepszy w rywalizacji indywidualnej.
Wiódł żywot playboya, sporo plotkowano o jego życiu prywatnym. Miał mnóstwo pieniędzy, sam twierdził, że to dzięki grze w pokera. I faktycznie, był ponoć wyśmienitym graczem. Jako „pazernego na pieniądze” opisywał go nawet… generał Czesław Kiszczak. Ponadto rozkochiwał w sobie płeć piękną, zdarzyło mu się rozwieść z żoną tylko po to, by zaraz wziąć ślub z inną kobietą. No i niczego się nie wstydził, dosłownie. Wojciech Zabłocki, na łamach „Gazety Wrocławskiej” przypomniał choćby takie zdarzenie:
Ja, Jurek Pawłowski i Emil Ochyra wieźliśmy w przedziale sypialnym trzy maszyny [na przemyt – przyp. red.], gdy dojechaliśmy do granicy czechosłowacko-polskiej. Celniczka kazała, aby Emil odsunął walizki, za którymi ukrył swoją maszynę. Wtedy Jurek powiedział: “Poczekaj, Emilku, to ci pomogę”. I zeskoczył przed celniczką… całkiem nagi, bez piżamy, którą przed chwilą zdjął pod kołdrą. Celniczka tylko wrzasnęła i wypadła w popłochu z naszego przedziału.
Sekretem Pawłowskiego była jednak współpraca ze służbami. Najpierw „naszymi” (tłumaczył się, że rozpoczął ją, by zostawiono w spokoju jego ojca, który był w AK), donosił wtedy na kolegów i koleżanki ze świata sportu, m.in. Irenę Szewińską czy komentatora, Jana Ciszewskiego. Współpracę z nim rozwiązano, gdy w trakcie egzaminów wstępnych na studia obwieścił innemu piszącemu, że ten musi mu dać ściągać, gdyż jest współpracownikiem służb i tego wymaga jedno z jego zadań operacyjnych. Czy zdał, nie wiemy.
Wiemy natomiast, że później do współpracy zaangażowało go CIA, miał pseudonim „Paweł”. Amerykanom przez ponad dekadę przekazywał informacje o wysoko postawionych osobach, ale głównie prywatne czy towarzyskie. Miał wstęp na salony, był bowiem ulubieńcem władz (i nie tylko, w głosowaniu fanów wygrywał plebiscyty na sportowca XXV i XXX-lecia PRL). Aż nagle wszystko się skończyło, a sam Pawłowski zniknął. Dopiero dwa miesiące później podano do wiadomości oficjalną informację o tym, że okazał się on „Zdrajcą Ojczyzny”, został aresztowany i czeka go proces. Zresztą podczas przesłuchań Pawłowski przyznał się od razu do wszystkiego. Po latach twierdził, że – wiedząc, że jest spalony – sam się zgłosił do służb, w nadziei na niższy wymiar kary.
– Jurek często opowiadał dziwne historie. Raz, że wojsko wysyła go w ważnych sprawach i dlatego nie będzie go w klubie. Innym razem, że w celu wykonania zadania zrzucano go ze spadochronem z samolotu. Dziwiliśmy się, bo wiedzieliśmy, że nie przeszedł żadnego szkolenia. Ale śmialiśmy się z tego, bo znaliśmy „Pawła”. Nikt z nas nie przypuszczał, że coś takiego może się stać. Na zawodach i w kraju, i za granicą zachowywał się normalnie. Nie zauważyliśmy, aby spotykał się z jakimiś dziwnymi ludźmi. Po aresztowaniu domyśliliśmy się, że swoimi opowiadaniami ukrywał zdenerwowanie. Niestety pogubił się – opowiadał „Przeglądowi Sportowemu” Jerzy Sobol, były szablista, kierownik tej sekcji w Legii Warszawa.
W więzieniu spędził 10 z 25 lat, które mu wlepione, a które i tak były łagodną karą – w tamtych czasach na śmierć skazywano za mniejsze przewinienia niż zarzut szpiegostwa. Ułaskawiony został w ramach wymiany aresztowanych szpiegów pomiędzy CIA a KGB. Mógł wyjechać do USA, zdecydował jednak, że chce zostać w Polsce. W wieku 57 lat pojawił się na turnieju szermierczym w Łodzi, zajął czwarte miejsce. Tuż po tym zabroniono mu jednak występów w oficjalnych turniejach.
Szermierkę trenował więc jedynie amatorsko, zajął się za to malarstwem i… bioenergoterapią.
*****
– Byliśmy zupełnie różni. A jednak zawsze nas ze sobą mylono. Prawdopodobnie źródłem częstych pomyłek było to, że stanowiliśmy najsilniejszy punkt polskiej drużyny szablowej i w związku z tym wymieniano nas jednym tchem. Ku memu zdziwieniu mylono nas także, kiedy na planszach świata triumfował tylko Pawłowski, a ja poświęcałem się głównie architekturze. Mylono nas też wtedy, kiedy Jurek siedział w więzieniu, a nawet wtedy, kiedy z niego wyszedł – wspominał Wojciech Zabłocki w swojej książce. To drugi, właśnie obok Pawłowskiego, największy polski szablista tamtych czasów.
To, co pierwsze rzucało się przy nim w oczy, to jego postura. Był niewysoki i bardzo chudy. Wspominał nawet, że trener Kevey kazał mu wchodzić na drabinki i zwisać jak najdłużej, by w ten sposób dodać mu nieco centymetrów. Nic to jednak nie dało, a Zabłockiemu zostało wysłuchiwanie osób, które pocieszały go tym, że Pan Wołodyjowski też przecież wzrostem nie grzeszył. Jednak on i bez tego przesadnie się tym nie przejmował.
Zresztą, jak sam mówił, ogółem mało było rzeczy, którymi się przejmował. Nie wybiegał planami w przyszłość, gdy miał pojechać na swoje pierwsze igrzyska, nie marzył o tym, po prostu zaakceptował ten fakt na miesiąc przed imprezą. I to wszystko. Wyróżniał się za to poczuciem humoru, potrafił drwić z siebie i innych. Gdy opisywał igrzyska w Rzymie, z których nasi szabliści przywieźli drużynowe srebro, zwykle mówił, że… tak naprawdę nie był na żadnych igrzyskach. Bo we Włoszech widział tylko swoją konkurencję, na nic więcej nie miał czasu. Dla niego były więc to kolejne zwykłe zawody.
Szabla stanowiła tylko część jego bogatego życia. Poza tym studiował (z dobrym skutkiem, w 1999 roku został finalnie profesorem nauk technicznych na krakowskiej AGH), projektował budynki, pisał książki i malował. W dwóch słowach: człowiek renesansu. Gdy na zawodach we Włoszech miał wolną chwilę, zwiedzał wszystkie muzea, którymi był wręcz zafascynowany. Później, jako architekt projektował m.in. salę gier warszawskiego AWF-u, kompleks sportowy w Koninie czy ośrodek sportowy w syryjskim Aleppo, którego losy śledzi przez Internet. Zdarzyło mu się też współtworzyć między innymi Pomnik Powstańców Śląskich w Katowicach. Właściwie można uznać, że szabla była tu dodatkiem. Jak więc zaczął karierę?
Za młodu dużo malowałem, głównie sceny bitewne. Walczących rycerzy. Pozowali mi młodsi koledzy z podwórka. Walczyliśmy także kijami. Pewnego dnia w Katowicach zobaczyłem szermierza idącego z szablą. Poszedłem za nim aż do klubu i od razu się zapisałem na treningi dla początkujących. W 1949 roku pojechałem do Krakowa na studia na Wydziale Architektury Akademii Górniczo-Hutniczej. Zapisałem się do klubu sportowego Budowlanych. Z początku musiałem walczyć w drużynie floretowej, bo brakowało nam zawodników, więc zdobyłem przy okazji z kolegami kilka medali mistrzostw kraju. Potem wybrałem szablę, która lepiej odpowiadała mojemu temperamentowi
– mówił „Przeglądowi Sportowemu”.
Szablistą został znakomitym, publika bardzo go doceniała. Na tyle, że po jednym z meczów ze Związkiem Radzieckim, gdzie znacząco pomógł Polakom w odniesieniu wygranej, w drodze do szatni podeszła do niego nieznajoma dziewczyna i wręczyła mu małe zawiniątko. Ten włożył je do kieszeni dresu, wyjął dopiero, gdy się przebierał. W środku zobaczył… złoty pierścionek z akwamaryną. Dziewczyny już nie spotkał, pierścionek podarował żonie. Swoją drogą dekadę wcześniej – gdy jeszcze był kawalerem – nauczył się włoskiego, bo spodobała mu się włoska florecistka. Znajomość się urwała, ale język został. I przydawał mu się na planszy, bo rozumiał dzięki temu wszystkie komendy trenera rywali w walkach z włoskimi zawodnikami.
Jego problemem były wspomniane warunki fizyczne, przez nie męczył się też szybciej od rywali. Te niedostatki nadrabiał szybkością, ale często uniemożliwiały mu one odniesienie indywidualnych sukcesów, bo po prostu nie wytrzymywał trudów całego turnieju. W rywalizacji drużynowej jednak, gdy siły rozkładały się zupełnie inaczej, stawał się jednym z najlepszych na świecie, co regularnie udowadniał.
Jeszcze przed igrzyskami w Tokio zafascynowany był japońską kulturą i architekturą. W stolicy Japonii sporo zwiedzał. Poza tym w trakcie swej kariery stoczył też pojedynek… z mistrzem kendo. Podobno jednak nie udało się wyłonić zwycięzcy, bowiem system punktacji w obu sportach zupełnie się od siebie różnił.
Honor sportów drużynowych
Oczywiście, drużynowe medale mieliśmy i w lekkiej atletyce, i we wspomnianej przed chwilą szermierce. Ale to jednak sporty indywidualne, walczy się jeden na jednego, nawet w sztafetach w tym samym momencie na torze biegnie po jednym reprezentancie czy reprezentantce danego kraju (nie licząc zmian). W Tokio jedyny medal w sporcie, który faktycznie można określić mianem „drużynowego” zdobyły nasze siatkarki. Zresztą, zgodnie z tym, co same opowiadały, bardzo zaprzyjaźnione z szermierzami, których żywiołowo dopingowały w walce o olimpijskie medale. I vice versa.
To, że siatkówka w ogóle się w programie igrzysk znalazła, było – podobnie jak włączenie judo – ukłonem w stronę organizatorów. Bo Japończycy ten sport uwielbiali i byli w nim potęgą. Zwłaszcza ich kobieca reprezentacja, wówczas najlepsza na świecie. Cały kraj szalał na punkcie siatki. Dowód? Wystarczy spojrzeć na oglądalność kluczowych momentów igrzysk. Otwarcie włączyło podobno 87 procent mieszkańców kraju. Kluczowy dla losów złotego medalu mecz Japonek z reprezentantkami ZSRR? 95 procent!
Mało jednak brakowało, by ich zawodniczki nie mogły powalczyć o tytuł mistrzyń. Turniej kobiecej siatkówki mógł bowiem nie dojść do skutku. Dlaczego? Bo zgłoszono do niego sześć zespołów – a była to minimalna wymagana liczba, by zawody przeprowadzono – jednak w ostatniej chwili wycofała się reprezentacja Korei Północnej. Turniej przerwano, jednak udało się do towarzystwa dokooptować… Koreanki z południa.
Swoje problemy miała też kadra Polski. Weźmy choćby to, że dwie zawodniczki – Barbara Hermel-Niemczyk i Hanna Busz – choć figurują w protokołach meczowych, to do Japonii nie poleciały. Polek było więc tam dziesięć, a nie dwanaście. Wszystko po to, by z darmowej wycieczki mogło skorzystać kilku oficjeli więcej. Nie najlepsze – choć to w tamtych czasach norma – były też stroje. Jak mówiła Krystyna Czajkowska-Rawska „Przeglądowi Sportowemu”:
– Stroje do grania dostawałyśmy w takim wielkim drelichowym worku i dobierałyśmy sobie komplety. To był “spadek” po koszykarzach albo piłkarzach. Koszulki były za duże, nie pasowały na nas, a rękawy ograniczały nam ruchy. Najgorsze były spodenki, bo zupełnie nie pasowały, fatalnie w nich wyglądałyśmy. Muszę przyznać, że na igrzyska uszyto nam specjalne stroje. Do dzisiaj mam koszulkę z Tokio. Jest gruba, nie przepuszcza powietrza. Mój syn nie może uwierzyć, że w czymś takim dało się grać.
To jednak właśnie w takich koszulkach i spodenkach Polki zdobyły pierwszy w historii naszej siatkówki medal na igrzyskach. Zrobiły to jeszcze zanim siatkarze w ogóle na takiej imprezie zadebiutowali, przy pierwszej możliwej okazji. Zresztą lata powojenne to dla kobiecej siatkówki pasmo sukcesów, trwających aż do początku lat 70. W tym czasie nie udało się co prawda wywalczyć żadnego złota (na to trzeba było poczekać aż do początku XXI wieku), ale na szyi zawodniczek zawisły: dwa brązowe medale igrzysk, srebro i dwa brązy z mistrzostw świata oraz cztery srebra i cztery brązowe medale z mistrzostw Europy. W pewnym momencie nasza kadra była trzecią siłą na świecie – po najlepszych Japonkach i kadrze Związku Radzieckiego.
Jaki był skład reprezentacji? Wybaczcie, ale przedstawimy go krótko, nazwiskami, bo o ich grze w klubach można by napisać całą książkę. W 1964 roku wyglądał on tak: Krystyna Czajkowska, Józefa Ledwig, Krystyna Jakubowska, Krystyna Krupa, Zofia Szcześniewska, Jadwiga Marko, Maria Golimowska, Jadwiga Rutkowska, Danuta Kordaczuk-Wagner, Maria Śliwka (kapitan drużyny). Trenerem był Stanisław Poburka, który cztery lata później – na igrzyskach w Meksyku – odpowiadał za przygotowanie kadry gospodyń i sprawił nam sporo problemów. Z Poburką wiąże się zresztą jeszcze inna historia. Podobno był pośrednikiem w umówieniu się Huberta Wagnera, trenera męskiej kadry, z jedną z meksykańskich siatkarek na randkę. Tyle tylko, że zamiast niej na miejscu czekali gangsterzy, którzy Wagnera porwali i wywieźli za miasto. Temu udało się uciec, gdy ci zatrzymali się za potrzebą. Skończyło się strachem i – jako że biegł bez butów – poranionymi stopami. Niestety nie wiadomo, jak zareagował na to Poburka.
Wracając do siatkarek – na turnieju przegrały dwa mecze, oczywiście z Japonią i Związkiem Radzieckim. W tym pierwszym przypadku zanotowały jednak spory sukces. Ale o nim niech opowie Józefa Ledwig, której słowa cytuje portal olimpijski.pl. – W Tokio jako jedyne “urwałyśmy” seta niedoścignionym w tamtych czasach Japonkom. One i ekipa ZSRR były poza naszym zasięgiem. Wygrałyśmy z Rumunkami (zespoły USA i Korei Płd. praktycznie nie liczyły się) i miałyśmy medal [mimo że grano systemem każdy z każdym, terminarz ułożył się tak, że to faktycznie było spotkanie o brąz – przyp. red.]. Niestety byłam po kontuzji stawu skokowego i w pierwszych meczach trener Poburka wpuszczał mnie tylko na zmiany, potem noga była już sprawniejsza i grałam częściej w szóstce. Za brązowy medal nie dostałyśmy w kraju nic. Takie to były czasy. Za brązowy medal w Meksyku była już premia – podzielono 216 dolarów na cały zespół i trenera Krysika! Kupiłam wtedy na pamiątkę srebrny łańcuszek z broszką i kalendarzem Azteków. Ten drugi medal w Meksyku było trudniej zdobyć niż w Tokio. Rosjanki i Japonki były znów nie do pokonania, ale i pozostałe rywalki okazały się bardzo mocne.
Bo i właśnie. Po czterech latach, już w nieco zmienionym składzie, choć trzon kadry stanowiły te same zawodniczki (i z dwunastoma siatkarkami w składzie!) oraz nowym trenerem, Polki ponownie zdobyły brązowy medal. A potem, aż do 2008 roku, nie potrafiły się na igrzyska dostać. I po tych pekińskich też już się więcej tam nie weszły. Z kadry, która w latach 60. odnosiła sukcesy, wiele zaczynało od innych sportów. Maria Śliwka była kulomiotką, podobno świetnie grała też w brydża. Kulę pchała też Jadwiga Rutkowska, a poza tym rzucała dyskiem i skakała wzwyż. Krystyna Krupa grała w piłkę ręczną. Wiele innych też zaczynało z dala od siatki, ale ostatecznie pod nią trafiły. I, jak ujęła to Krystyna Czajkowska: – Stanowiłyśmy rodzinę, na boisku i poza nim. Jeżeli któraś z nas zepsuła kilka piłek, to pocieszałyśmy ją i zachęcałyśmy do dalszej walki. Obowiązywała zasada: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. – Stąd, jej zdaniem, te medale.
Siatkarki wracały do kraju w wesołej atmosferze, choć trochę im to zajęło. Bo najpierw płynęły statkiem (cierpiały przy tym na chorobę morską), potem jechały koleją, a dopiero na końcu przesiadły się do samolotu. W drodze zabawiał je podobno Władysław Komar, dusza towarzystwa, a przy tym – o czym mówiło się w kuluarach – niezły uwodziciel, którego zawsze przyciągała płeć piękna. Nie narzekały więc na trudy podróży, choć przeżyły chwilę strachu – gdy samolot z nimi przymusowo lądował w Omsku i strzeliła mu przy tym opona.
W kraju witane były owacyjnie, podobnie jak wszyscy inni sportowcy, którzy wracali z Tokio, na czele z medalistami. – W Polsce zachwytom nie było końca. Tym bardziej, że wszystkie te sukcesy były ponad miarę oczekiwań. Tym bardziej, że te najpotężniejsze to w lekkiej atletyce i boksie – a to nasza publika lubiła najbardziej. A do tego wówczas jeszcze wysoko ceniono szermierkę, bo miała międzynarodowe sukcesy, więc tamte medale, zwłaszcza to złoto Egona Frankego w turnieju florecistów, sprawiały nieprawdopodobną radość – mówi Maciej Petruczenko. I to było widać, gdy nasi olimpijczycy wrócili do kraju.
Zresztą i dziś, gdyby 2020 roku powtórzyli takie osiągnięcia, pewnie byłoby podobnie.
Fot. Newspix