W 1964 roku w Tokio zdobyliśmy 23 medale. Bohaterów tamtych igrzysk było w naszym kraju wielu. Każdy z nich ma za sobą jakąś historię. Jedna mówi o karierze niesłusznie przerwanej przez lekarzy. Druga o śmierci żony w wypadku samochodowym. Trzecia to opowieść o historycznym medalu, zdobytym wbrew wszelkim przewidywaniom. Czwarta, krótka, wspomina o śmierci w zapomnieniu, o której bliscy dowiedzieli się na długo po niej. Za nią idą piąta, szósta, siódma… Każda z nich warta poznania.
PKN ORLEN jest sponsorem generalnym Polskiego Komitetu Olimpijskiego, Polskiego Związku Lekkiej Atletyki oraz wielu najważniejszych mityngów w kraju.
Żeby jednak zarysować tło, warto zacząć od samych igrzysk. Bo te tokijskie przeszły do historii z wielu powodów – zarówno na świecie, jak i w Polsce. Dziś, gdy odliczamy już do rozpoczęcia kolejnych, które po 56 latach wrócą do stolicy Japonii, warto przypomnieć sobie również, czym zachwyciły wszystkich poprzednie. Bo, uwierzcie, „zachwyciły” to odpowiednie słowo.
Igrzyska wzorowe
Olimpijski płomień do Tokio miał zawitać już w roku 1940. Nie stało się tak z dwóch powodów. Ten oczywisty to II wojna światowa, która sprawiła, że sportowcy swe marzenia o medalach musieli schować do szuflad. Zwykle w zamian dostawali mundur i podróż na front. Drugi powód? Gdyby nawet wojna nie wybuchła, to imprezę przeniesiono by zapewne do Helsinek. Wszystkiemu winna w tej sytuacji byłaby japońska inwazja na Chiny.
Po wojnie Tokio poczekało nieco na możliwość zorganizowania największej imprezy. To jednak nie może dziwić – Japonia była przecież krajem zrujnowanym, przegranym. Musiała się odbudować. Gdy już to zrobiła, ponownie wystąpiła o organizację IO. Tę jej przyznano i w 1964 roku to właśnie do stolicy Kraju Kwitnącej Wiśni zajechali sportowcy z całego świata. Według różnych danych było ich od pięciu do pięciu i pół tysiąca. Zwykle podaje się jednak, że we wszystkich konkurencjach startowało około 5140 osób.
O ile te dane nieco się różnią, o tyle wszyscy sportowcy (i nie tylko), uczestniczący w tamtych igrzyskach, zgadzali się w jednym – to była najwspanialsza impreza sportowa, jaką kiedykolwiek widzieli. Perfekcyjnie zorganizowana, dopracowana w każdym calu i prezentująca Japonię jako nowoczesny, prozachodni kraj, który już podniósł się po grozie wojny i zrzutu bomb atomowych. Zresztą, nawiązując jeszcze do nich – znicz olimpijski zapalił Yoshinori Sakai, lekkoatleta i student, urodzony w Hiroszimie w dniu zrzucenia na to miasto bomby. To był symbol. Japończycy chcieli tym pokazać, że olimpijskie ideały wygrały z wojną i przemocą.
Na organizację igrzysk w Japonii wydano 200 miliardów jenów, za które zbudowano nowoczesne obiekty sportowe, wkomponowane zresztą w tradycyjną architekturę stolicy. W dniu otwarcia igrzysk na największym z nich zjawiło się 80 tysięcy ludzi, nie licząc sportowców, którzy – tradycyjnie – defilowali. Chorążym naszej kadry był Waldemar Baszanowski. Zresztą otwarcie podobno przysparzało polskim działaczom nieco nerwów. Wszystko przez to, że reprezentacja Polski nie dysponowała… płaszczami przeciwdeszczowymi, a prognozy zwiastowały, że tego dnia może popadać. Skończyło się jednak bez ulewy, a małym zgrzytem były jedynie bluzy, które zabarwiły znajdujące się pod nimi koszulki.
Oprócz modernizacji i budowy nowych aren olimpijskich zmagań, wiele zmieniło się też w samym kraju. To w tamtym okresie uruchomiono na przykład shinkansen, pierwszą superszybką kolej świata. Po raz pierwszy też igrzyska transmitowano na cały świat w kolorze. Lub inaczej: transmitowano by na cały świat, gdyby tylko pozwoliła technologia. Brakowało jednak satelity, którzy przekazałby sygnał do Europy (Amerykanie mogli oglądać wszystko na żywo dzięki Syncom 3), przez co widzowie w Polsce dostawali obraz opóźniony o 36 godzin. W tym czasie samolotem dostarczano taśmy do Berlina, a stamtąd nadawano „Magazyn Olimpijski”, który odbierano i u nas. Polskich fanów w tym czasie ratowały transmisje radiowe.
A było czego słuchać! I to nawet pomijając wielkie sukcesy naszych sportowców. Dowiedzieć można się było choćby o rozpaczy Japończyków, którzy płakali na trybunach, gdy w turnieju judo (sport ten zaliczył wtedy swój debiut w igrzyskach) Akio Kaminaga, ich wielki faworyt, przegrał z Antonem Geesinkiem z Holandii. Lub o Bikili Abebie, słynnym bosym maratończyku z Rzymu, który znów wygrał. Tym razem z butami na nogach. Zadziwiała też historia Dawn Fraser, australijskiej pływaczki, czterokrotnej złotej medalistki olimpijskiej (w Tokio zdobyła jeden z tych medali), która na koniec igrzysk postanowiła przywłaszczyć sobie flagę olimpijską z pałacu cesarskiego. Złapano ją. I o ile cesarz jej to wybaczył, o tyle jej federacja wlepiła jej dziesięcioletnią dyskwalifikację.
Polacy na Dalekim Wschodzie
W polskim obozie takich przygód na szczęście nie było. Co więc się wspomina? W wypowiedziach polskich sportowców z tamtych lat na pierwszy plan wybija się konfrontacja z japońską kulturą, która nie zawsze przychodziła łatwo. Choćby w kwestii punktualności. Oddajmy głos Andrzejowi Piotrowskiemu, trenerowi żeńskiej sztafety 4×100 metrów, który w rozmowie z Jerzym Suszką, mówił:
– Staliśmy się gorliwymi wyznawcami punktualności. Raz tylko dostaliśmy nauczkę. Zaraz na początku. Stadion treningowy przydzielono nam poza terenem wioski olimpijskiej. Oczywiście ze środkiem transportu. Na 24 godziny trzeba było wypisać zgłoszenie. Wypisałem. Panienki znały termin. Nazajutrz spóźniły się. Niewiele, o minutę. Samochodu już nie było. Więc do dyżurnego oficera. I cóż słyszę na moje grzeczne molestacje: „Sorry, miałeś samochód, ale twój samochód odszedł o oznaczonej godzinie. Punktualnie. Nie mam już dla ciebie samochodu. Wypadłeś z planu”. I trener zapłacił trzydzieści dolarów za taksówkę. Jechaliśmy 40 minut, przejazd środkiem olimpijskim trwałby 10. Olimpijczycy korzystali z pierwszeństwa przejazdu, z zapalonych świateł i policjanta na motocyklu, który otwierał drogę. Od tej pory skrupulatnie przestrzegaliśmy wymogu sekundowej punktualności.
O ile punktualność stwarzała problemy (zdarzało się też, że niektórzy z naszych reprezentantów spóźnili się na śniadanie i go nie dostali), o tyle żadnych nie sprawiała wioska olimpijska. Wręcz przeciwnie – ta zachwycała. Choć domki, w których mieszkali sportowcy, były pozostałością po koszarach amerykańskiej armii, to podobno okazały się naprawdę wygodne i przytulne. Zresztą całą wioskę można by określić tymi słowami. Olimpijczycy czuli się w niej swobodnie, mogli chodzić po jej terenie bez żadnych problemów (panie po całej, panowie po części męskiej) i spotykać się w klubie, przeznaczonym na gry i tańce. Znajdowały się w nim zresztą bary, ale bez napojów alkoholowych. Wszyscy chwalili sobie tamtejszą atmosferę, sportowcy na każdym kroku spotykali się z gościnnością gospodarzy, którzy bardzo cenili sobie nie tylko mistrzów, ale i tych zajmujących odleglejsze miejsca. Z całej naszej ekipy jako jedyny narzekać mógł chyba wyłącznie Janusz Sidło, nasz wielki oszczepnik. Wszystko przez pomyłkę PKOl, który w adresie korespondencyjnym wpisał… jego dane. Sidło codziennie dostawał więc sporo listów, które nie były przeznaczone dla niego.
Oczywiście zainteresowaniem cieszyły się rzeczy, które można było kupić w japońskich sklepach. Zwłaszcza elektronika, wszak to kraj, który już wtedy w tym przodował. Wiele osób kupowało też ubrania, choć często okazywało się, że cenowo są one poza zasięgiem naszych sportowców. Jeden z nich, chciał kupić synowi kurtkę za premię, którą otrzymał z okazji zdobycia medalu. Wynosiła trzydzieści dolarów, kurtka była droższa. Właściciel sklepu dał im jednak zniżkę, podobno pierwszą w kilkudziesięcioletniej działalności tegoż.
Zainteresowaniem cieszyły się też rowery. Ale nie te do kupienia, a do przemieszczenia się po mieście. To, co u nas funkcjonuje od kilku lat, Japończycy mieli bowiem już wtedy. Rower można było wziąć, przejechać się na nim i zostawić w dowolnym miejscu. Potem zbierali je specjalnie do tego wyznaczeni ludzie. W całej tej wspaniałej atmosferze polscy sportowcy zaprezentowali się wręcz fantastycznie. Jak wspomina Maciej Petruczenko, dziennikarz „Przeglądu Sportowego”, który tamte igrzyska śledził z Polski, wiele zawdzięczaliśmy posunięciu Polskiego Komitetu Olimpijskiego:
– W przygotowaniu reprezentacji zastosowano wówczas wariant, jaki potem chciał wymóc prezes Piotr Nurowski – żeby PKOl odpowiadał nie tylko za wysyłanie i ubieranie ekipy, ale i całość przygotowań. Wtedy, w 1964 roku, PKOl-owi o dziwo na to pozwolono i jego ówczesny sekretarz tak pokierował przygotowaniami, że przyniosło to ogromny sukces. Zazdrościli nam tego Zachodni Niemcy i zaraz go podkupili, chcąc, by zrobił to i u nich. Jednocześnie nasi trenerzy uzyskali wysoką markę, stąd wielu z nich zostało ściągniętych na Kubę, do Meksyku i innych państw. To było takie apogeum sportu PRL, te igrzyska w Tokio.
Do dziś tokijskie igrzyska to drugi najlepszy występ Polaków w historii, jeśli trzymamy się zasad klasyfikacji medalowej. W Montrealu zdobyliśmy bowiem tyle samo złotych i srebrnych medali, ale o trzy brązowe więcej (choć, jak przypomina nam Przemysław Babiarz, komentator i dziennikarz TVP, pierwotnie w Kanadzie mieliśmy o jedno złoto więcej, trzy miesiące po igrzyskach zdyskwalifikowano jednak ciężarowca Zbigniewa Kaczmarka). Gdyby pod uwagę brać tylko liczbę krążków, to bezkonkurencyjna byłaby Moskwa, gdzie zgarnęliśmy aż 32 (trzeba jednak pamiętać o bojkocie tych igrzysk ze strony wielu krajów Zachodu), potem Montreal i właśnie Tokio.
A skoro o medalach, to najwyższa pora przejść do tych, którzy je zdobywali. Naszych bohaterów sprzed (niespełna) 55 lat. Zacznijmy od najmłodszych.
Duet K – K
Zresztą nie bez powodu to one znalazły się tu jako pierwsze. Ich kariery – rozpoczęte niedługo przed igrzyskami – potoczyły się zupełnie różnie. Jedna została wielką gwiazdą, drugą złamały zakulisowe rozgrywki. O jednej do dziś się pamięta, druga została nieco w cieniu, zapomniana. A przecież ten największy sukces z tamtych igrzysk odnosiły wspólnie, w sztafecie. Irena Kirszenstein, która kilka lat po igrzyskach wyjdzie za mąż i stanie się Szewińską, oraz Ewa Kłobukowska. Duet K – K.
Można je porównywać, bo były z jednego rocznika. Obie biegały jak natchnione. Nagle w kraju pojawiły nam się dwa diamenty sprintu (i nie tylko, Szewińska w Tokio zdobyła też przecież srebro w skoku w dal), które tak naprawdę nie potrzebowały szlifów. – Irena swoją karierę zaczęła właściwie w 1962 roku. Po dwóch latach treningu nagle miała trzy olimpijskie medale. Rzecz nieprawdopodobna. Dziś jest tak, że jak ktoś dochodzi do sukcesów, to już w szkole podstawowej uprawia dany sport. Zwłaszcza lekką atletykę – mówi Maciej Petruczenko. Wtedy Szewińska wystrzeliła nagle, znikąd, a wraz z nią Kłobukowska.
– Zwróćmy uwagę, że to były późne igrzyska, bo odbyły się w październiku. We wrześniu w Warszawie miały z kolei miejsce takie igrzyska juniorów. I tam Szewińska była gwiazdą, pobiła między innymi niespełna trzydziestoletni rekord Stanisławy Walasiewicz na 200 metrów, nokautując rywalki. W tym czasie pojawiła się też Ewa Kłobukowska, która w Tokio zdobyła indywidualnie brązowy medal w biegu na 100 metrów. To było wielkie wydarzenie, mimo że nie było to pierwszy taki w historii polskiej lekkoatletyki, bo Stanisława Walasiewicz, jeszcze przed wojną, była mistrzynią i wicemistrzynią olimpijską.
Obie mogły (i powinny) stać się legendami. Taki status uzyskała tylko jedna z nich, która z Tokio przywiozła trzy krążki i już na zawsze była tam uwielbiana.
– W Japonii to Irena Kirszenstein stała się boginią, do końca życia była tam hołubiona, co roku ją zapraszano, obsypywano prezentami, przyjmowali ją też kolejni cesarze. Wielka szkoda, że tak się to wszystko potoczyło i nie pojawi się tam za rok. To byłaby piękna klamra, gdyby się mogła być obecna na kolejnych tokijskich igrzyskach. Tak prawdę mówiąc to z tego składu MKOl-u z ostatnich dziesięcioleci, to ona była największą sportową gwiazdą. Bo wprawdzie był Siergiej Bubka, równie sławny, ale gdzie mu do Ireny, gdy chodzi o osiągnięcia medalowe. Na igrzyskach zdobył tylko jeden medal, a ona siedem – wspomina redaktor Petruczenko.
Musicie nam to wybaczyć, ale nie skupimy się tu na historii Szewińskiej. Tę znają wszyscy. Lata sukcesów, szczęśliwa rodzina, działalność we wspomnianym MKOl-u, uwielbienie tłumów. Irena stała się w Polsce symbolem, nasza lekkoatletką wszech czasów, niedoścignionym wzorem. Dziś – z perspektywy czasu – można się jednak zastanawiać, czy takim nie zostałaby też Ewa Kłobukowska. Bo już w Tokio zdobyła dwa medale: wspomniany brąz w biegu na 100 metrów i drugi, w sztafecie, o którym nieco później. A od Szewińskiej była o kilka miesięcy młodsza.
Zresztą treningi też zaczęła mniej więcej na dwa lata przed igrzyskami, wcześniej chciała być księgową, uczyła się w Technikum Ekonomicznym we Włochach pod Warszawą. Ludzie pamiętają ją jako skromną dziewczynę, wyróżniała się jedynie na bieżni. Gdy jednak trafiła na stadion Skry w tamtejszej grupie była najsłabsza i rywalizować mogła jedynie z… Ireną Kirszenstein. Obie czyniły jednak niesamowite postępy i szybko zaczęły olśniewać koleżanki, trenerów i fanów. W końcu pewne stało się, że pojadą na igrzyska. I wtedy Kłobukowska doznała kontuzji.
Trenowała jednak nadal, na rowerze. Pęknięta kość śródstopia jej na to pozwalała. Forma wróciła, Kłobukowska pokazała ją w pełni w trakcie Memoriału Kusocińskiego, gdzie wywalczyła sobie (ponownie) miejsce w składzie kadry lecącej do Tokio. Do kraju wracała już jako medalistka olimpijska i jedna z największych gwiazd naszej reprezentacji. Rok później, w Pradze, pobiła rekord świata. Na mistrzostwach Europy w Budapeszcie w 1966 roku była dwa razy złota (na 100 metrów i w sztafecie 4×100) oraz srebrna (200). Minął kolejny rok i… zniknęła.
Oficjalna wersja? Kontuzja. Nieoficjalna, ale prawdziwa: wprowadzone wówczas testy płci, mające na celu sprawdzić czy aby zawodniczki zza żelaznej kurtyny nie są czasem mężczyznami. Zresztą kilka z nich testom się nigdy nie poddało, a gdy te wprowadzono, po prostu zakończyły karierę, co tylko rozbudzało podejrzenia. Badanie sportsmenki określały jako „straszne”, „poniżające” i „brutalne”. Żeby podkreślić absurd sytuacji, warto dodać, że badano nawet te zawodniczki, które… były już po narodzinach dzieci.
Kłobukowską, która w 1966 roku przeszła badanie, pogrążył jej własny, fantastyczny bieg ze wspomnianych mistrzostw Europy. Pobiegła tam na tyle dobrze, że wszystko postanowiono powtórzyć, ale wyłącznie u naszych reprezentantek. W przypadku Ewy stwierdzono „mozaikowatość chromosomów”. W skrócie: zdarzało się, że niektóre komórki miały za dużo chromosomów, przez co Kłobukowską wykluczono z rywalizacji. Dopiero w latach 90. stwierdzono, że to absurd i taką metodą nie da się niczego dowieść. Kłobukowskiej jednak nigdy nie przeproszono i nie zrehabilitowano, choćby oddając jej rekordy, które ustanowiła, a które zostały jej zabrane. W jednej chwili, przez niekompetentne badanie, straciła wszystko. Wszystko… poza medalami. Te bowiem jej zostawiono, choć logiki w tym wszystkim za grosz.
Badanie, jak twierdziło wielu, było polityczną zemstą i to… naszych „towarzyszy” z innych państw bloku wschodniego – NRD i ZSRR. Ci nie mogli się ponoć pogodzić, że nasze biegaczki prezentują tak fantastyczny poziom. Zresztą po Kłobukowskiej rozpoczęło się rozpowszechnianie plotek dotyczących Szewińskiej. Te ucichły dopiero, gdy Irena urodziła dziecko. A co z Kłobukowską?
Załamała się, wręcz wpadła w depresję. Wyszła z niej, skończyła studia i zrobiła to, co planowała przed karierą sportową – została księgową. Przez lata pracowała w Czechosłowacji, na polskich budowach. Ponad dwie dekady temu zaraziła się w szpitalu żółtaczką, która nadwyrężyła jej siły. – Na razie czuję się dobrze, ale muszę bardzo na siebie uważać. Jestem już od dłuższego czasu emerytką, choć mogłabym jeszcze teraz pracować jako księgowa. Nie mam jednak co narzekać, żyję sobie bowiem spokojnie – mówiła kilka lat temu portalowi styl.pl. To jedna z jej niewielu wypowiedzi dla mediów. Po przymusowym zakończeniu kariery odcięła się od nich, rzadko pojawia się też na wydarzeniach sportowych. Irena Szewińska wielokrotnie powtarzała, że ją rozumie i postąpiłaby zapewne tak samo.
My też rozumiemy. I żałujemy, że ta historia tak się potoczyła.
Dwie sztafety, dwa medale
Zacząć należy od męskiej. To ona startowała pierwsza. W jej składzie znaleźli się Marian Foik, Andrzej Zieliński, Marian Dudziak i Wiesław Maniak. Sztafeta 4×100 metrów, która z igrzysk w Tokio przywiozła nam srebrny medal.
Najstarszy z nich był Foik, pochodził ze Śląska, biegać zaczął jeszcze w czasach Wunderteamu. Garbił się w trakcie biegu, stąd koledzy wołali na niego „Garbus”. To on wprowadził nasz męski sprint na europejski i światowy poziom. Potem pojawił się Andrzej Zieliński, warszawiak. Podobny wzrostem, też blondyn, jedynie nieco mocniej zbudowany. No i biegał ładniej dla oka. Szybko zaczął dorównywać Foikowi, a nawet poprawiać jego rekordowe wyniki. Miał jednak jeden problem – spalał się w najważniejszych momentach. Choćby w lekkoatletycznym meczu Polska – USA, gdy zjadła go trema, a Foik wygrał z Amerykaninem Paulem Draytonem. Był też Marian Dudziak z Wielkopolski. Najwyższy i najmłodszy, imponował podobno naturalną lekkością ruchów, wielu mówiło, że miał największy talent z nich wszystkich. W rozmowie był wycofany, wszystko traktował z dystansem, nawet biegł rozluźniony. I wreszcie ostatni, Wiesław Maniak. Urodził się we Lwowie, jako nastolatek wyjechał do Anglii, gdzie mieszkał przez sześć lat. Najniższy, krępy, z krótką szyją. Dowcipny, złośliwy, ale inteligentny. No i piekielnie szybki.
Nie bez powodu przy każdym z nich zaznaczaliśmy, skąd pochodził. Wszyscy mieszkali daleko od siebie, rozrzuceni po różnych stronach Polski. Spotykali się właściwie tylko na zawodach, zwykle po to, by… ze sobą rywalizować. Sztafetę zrobił z nich trener Włodzimierz Drużbiak. To jemu trzeba oddać tu zasługi, to on spędzał z nimi godziny treningów, w trakcie których stali się drużyną. A nie było to łatwe, skoro Maniak wrócił do Polski przyjechał dopiero w 1963 roku!
– Maniak to był ciekawy gość, początkowo biegał właśnie w Anglii, gdzie wyjechał jako nastolatek, bo tam był jego ojciec. Zresztą tam często rywalizował pod pseudonimem. Osiągał całkiem dobre wyniki, więc wreszcie jego ojciec zadzwonił do PZLA, że ma tam syna, który nieźle biega. To było we wrześniu, rok przed igrzyskami. On został dokooptowany do tej sztafety, wywodzącej się jeszcze z Wunderteamu. I okazało się, że na igrzyskach ta sztafeta przegrała tylko z Amerykanami. W dodatku ten sam Maniak – czego nie zobaczymy w statystykach medalowych – zajął czwarte miejsce w finale setki. Tam wygrał Bob Hayes, ciemnoskóry, muskularny, a Maniak był najlepszy z białych ludzi [zyskał nawet przydomek „Najszybszego Białego Człowieka Świata” – przyp. red.]. Nigdy Polak nie był już tak wysoko w finale olimpijskim na sto metrów. To czwarte miejsce Maniaka, zdobyte w chyba najbardziej prestiżowym lekkoatletycznym finale igrzysk, powinno się więc pamiętać – mówi Przemysław Babiarz.
I faktycznie, lepsi od Polaków byli tylko Amerykanie, choć długo prowadzili Francuzi. Na ostatniej zmianie byliśmy z nimi właściwie łeb w łeb. Wcześniej świetnie wystartował Zieliński (nie spalił się!), pociągnął Maniak, a Foik utrzymał drugie miejsce. Dudziak walczył z Francuzem i wygrał, o ułamek sekundy. Nic nie był w stanie poradzić jednak na szarżującego obok Hayesa, który nadrobił dobre cztery metry i, wraz z kolegami, ustanowił nowy rekord świata. Sam to zresztą przyznawał.
Jedyną moją myślą było wyprzedzenie Francuza. Do końca nie byłem pewien, czy mi się to udało. Podbiegli koledzy. Udało się! Uczucie ulgi i szczęścia. Hayes minął mnie tak, jakbym stał w miejscu. Był nie do pobicia.
– Tę sytuację odsłonił mi długoletni wiceprezydent IAAF-u, w Tokio członek sztafety 4×400 metrów, Ollan Casell, który – gdy siedzieliśmy w 2015 roku w hotelu Intercontinental w Pekinie – powiedział, że w Tokio byliśmy na straconej pozycji, bo oni startowali już na sterydach anabolicznych, a my tego jeszcze nie znaliśmy. Powiedział to szczerze, bo wtedy, gdy z tego korzystali, nie było to zabronione. I dlatego Bob Hayes wygrał setkę i tak finiszował w sztafecie. Zresztą po latach, jak spotkaliśmy go z Ireną Szewińską, w 1987 roku na mistrzostwach świata, to Irena go nie poznała i nie chciała wierzyć, że to on. Bo gdy skończył się doping, to zrobił się szczupły chłopaczek, wyłysiał… Potem zresztą umarł na raka z powodu tego dopingu. Ale wtedy, niestety, zabrał złoty medal sztafecie 4×100 metrów. Nasze sukcesy mogły być więc o wiele większe, ale my na tym etapie jeszcze nie znaliśmy tego rodzaju dopingu – mówił Maciej Petruczenko na antenie Weszło FM.
Tak było u mężczyzn. Została jeszcze kobieca sztafeta, której droga do igrzysk w Tokio była naprawdę skomplikowana. Dość powiedzieć, że w składzie, który ostatecznie w Tokio wystartował (Teresa Ciepły, Irena Kirszenstein, Halina Górecka i Ewa Kłobukowska), moglibyśmy wymienić trzy zawodniczki, a i tak mielibyśmy ekipę światowej klasy. Zresztą oprócz tej czwórki do Japonii poleciały też Maria Piątkowska i Barbara Sobotta. Zliczając więc je wszystkie i dodając do tego mężczyzn, wychodzi nam, że mieliśmy co najmniej jedenaście osób zdolnych walczyć o medale na krótkich dystansach. Dziś – sytuacja nie do wyobrażenia.
To bogactwo bardzo się zresztą trenerowi Piotrowskiemu przydało. Bo rok przedolimpijski go nie rozpieszczał. O ile cieszyć musiało go pojawienie się dwóch ogromnych talentów w osobach Ireny i Ewy, o tyle kolejne kontuzje (wspomniany uraz Kłobukowskiej i kontuzja Sobotty, w której powrót na igrzyska nie wierzyli nawet lekarze, a ona się uparła i do Tokio pojechała) tylko przyprawiały go o ból głowy. Podobnie jak ustalenie składu. Bo gdy już pewniaczką wydawała się Kirszenstein, to Polki raz pobiegły bez niej i… pokonały Amerykanki. Zresztą startowały wtedy w składzie Piątkowska, Sobotta, Górecka i Elżbieta Szyroka, ta siódma, która do Tokio jednak nie poleciała, bo w roku olimpijskim nie mogła odnaleźć świetnej formy.
Gdy koleżanki trenowały, Teresa Ciepła została za to matką. Ale szybko zapowiedziała, że do formy wróci i na igrzyska pojedzie. Zrobiła to zresztą, a w Tokio zdobyła też medal na 80 metrów przez płotki (zasługa trenera Piotrowskiego, który kazał sprinterkom trenować też płotki, a płotkarkom sprinty). Dokonała tego… w swoje urodziny. Jej talent odkryto zresztą w tragicznych okolicznościach. Mała Teresa wraz z rodzicami została wywieziona na roboty do Niemiec. Tam wszyscy trafili blisko miasta, które alianci często bombardowali. „Wycieczki” do oddalonego o 1500 metrów schronu były więc codziennością. – Gdy wbiegaliśmy do schronu, Teresa już tam była ze swoją lalką. To był wcielony diabeł, ta dziewczyna. Nikt za nią nie nadążył, gdy biegła – wspominała później jej matka.
Po latach biegała wprawdzie krótsze dystanse, ale dalej mało kto potrafił za nią nadążyć. Miejsce w sztafecie na igrzyskach wywalczyła sobie w wewnętrznym sprawdzianie, podobnie jak Górecka. – Przed odlotem do Tokio cała szóstka była w pełnej gotowości i wykazywała tendencję zwyżkową. Wsiadając do samolotu Marysia [Piątkowska] wiedziała, że w Tokio czeka ją eliminacja. Na wspólnym zebraniu zapowiedziałem, że będą się eliminować cztery zawodniczki: Piątkowska i Ciepły o pierwszą zmianę, Sobottowa i Górecka o trzecią. Kłobukowska i Kirszenstein zostały zwolnione. Chodziło o to, aby nie obarczać młodych dodatkowym stresem. Zgodziły się wszystkie. Wiedziały, że chodzi o dobro nadrzędne, o zwycięstwo, o to żebyście mogli napisać: “biało-czerwona zawisła na najwyższym maszcie” – wspominał trener Piotrowski. Piątkowska, która zapowiedziała, że po igrzyskach w Tokio skończy karierę, podobno później płakała. Ale do końca wspierała koleżanki. Również wtedy, gdy trener kazał jej i Sobottowej rozgrzewać się wraz z nimi tuż przed startem sztafety. Chodziło o to, by mogły zastąpić którąś z koleżanek w razie urazu.
Żadnej z nich się jednak taki nie przytrafił. Wyszły więc w składzie, który miał przejść do historii. Na pierwszej zmianie Ciepły, potem pałeczkę dostawała Kirszenstein, następnie Górecka, a do mety pędziła – i to jak pędziła! – Kłobukowska. Przyjemność opowiadania o tym biegu, oddajmy jednak temu, któremu ten sukces zawdzięczamy i jeszcze raz sięgnijmy do wspominanej rozmowy trenera Piotrowskiego z Jerzym Suszko:
– Poleciałem na koronę stadionu. Chciałem zobaczyć z góry. Przedarłem się przez tabuny porządkowych i siadłem na ostatniej ławce, na wysokości zmiany Teresa – Irena… Widziałem tylko dwie sztafety. Naszą i amerykańską. Nasze na czwartym, Amerykanki na piątym. Nie mam pojęcia, jak biegły Angielki, Rosjanki, Niemki. Do dziś mam przed oczami te dwa tory, tych osiem dziewcząt. Cztery białe i cztery czarne. Wystarczy przymknąć oczy. W prawej ręce trzymałem papierosa, lewą włączyłem wiszący na szyi stoper. Gdy wygrały, nie mogłem wyłączyć, by złapać czas. W drugim ręku kończył mi się papieros. Parzył palce, a ja nie czułem. Obie ręce były niewładne. Potem lekarz wyjaśnił: miałem spastyczne zaciśnięcie palców. Galopem w dół przez te trybuny, przez tabuny porządkowych. Stoper wciąż szedł, pet wypadł spomiędzy palców. Obiegnięcie łuku wielotysięcznika, wiele bram do sforsowania, trochę to trwało. Gdy dobiegłem, już się przygładziły. Wychodziły do dekoracji. Irena wcisnęła mi aparat fotograficzny, żebym zrobił zdjęcie z tunelu, gdy będą stać na podium. Nie zrobiłem. Wciąż jeszcze nie umiałem posłużyć się palcami.
Polki pobiły wtedy rekord świata, ale przede wszystkim – pokonały niesamowite Amerykanki. Z chwilami po biegu wiąże się jeszcze zabawna historia, związana z pałeczką. Kłobukowska miała nakaz od trenera – jeśli wygrają, pod żadnym pozorem jej nie oddawać. Więc uciekała od sędziego, który chciał ją zabrać. W końcu podała ją Teresie, a ta… schowała ją pod koszulkę. I pałeczka ostatecznie trafiła do Polski wraz z nimi.
W tym miejscu, choć nie należał do żadnej z tych sztafet, warto jeszcze wspomnieć o innym bohaterze z bieżni. A punktem wyjścia niech będzie ten cytat z Andrzeja Piotrowskiego: – Dzieliłem pokój z trenerem trójskoczków, Tadeuszem Starzyńskim, i trenerem czterystometrowców, Gerardem Machem. Tadeusz był już po medalu Szmidta, ja po medalach w konkurencjach indywidualnych. Mach nie miał jeszcze medalu. Mówiliśmy mu: „Jeżeli twój podopieczny nic nie zwojuje, to musisz się wynosić, bo to jest pokój trenerów medalistów”. Więc póki Badeński nie zdobył medalu na 400 m, wystawialiśmy Machowi łóżko na korytarz. Oczywiście wielkodusznie wybaczyliśmy i na powrót wstawiliśmy łóżko do pokoju. Takie to urządzaliśmy sobie zabawy, aby dać folgę napiętym nerwom.
Andrzej Badeński, człowiek, który uratował Gerarda Macha od spania na korytarzu, zdobył na igrzyskach w Tokio brąz. Cztery lata później, w Rzymie, odrobił ogromną stratę do rywala z Niemiec na ostatniej zmianie sztafety. Na metę obaj wpadli razem, po analizie zdjęć z fotokomórki medal przyznano jednak Niemcom, co wzbudziło spore kontrowersje, albowiem człowiekiem odpowiedzialnym za fotokomórkę był ich rodak. Ale tamten bieg, choć zakończony nieszczęśliwie, to doskonała prezentacja osoby Badeńskiego. To był sportowiec zadziorny, który nigdy nie odpuszczał. 27 razy był rekordzistą Polski, dziesięciokrotnie mistrzem kraju. W Tokio o jedną dziesiątą sekundy wygrał z Robbiem Brightwellem, też po fantastycznej walce.
O jego osobie wiele się plotkowało. Mówiono, że pił i lubił się bawić, przez co nigdy nie wdrapał się na szczyt. Ile w tym prawdy? Nie do końca wiadomo, bo jego obraz w naszym kraju diametralnie się zmienił po 1974 roku. Badeński wyjechał wtedy do Niemiec na piłkarskie mistrzostwa świata, jako kibic. Z RFN już nie wrócił, pracował później w niemieckich stacjach telewizyjnych. Władze PRL informowały, że… zginął w trakcie przekraczania granicy. W rzeczywistości umarł po latach, osamotniony. Odizolował się bowiem od sportowego środowiska, a nawet rodziny. Jego syn informację o śmierci ojca – który pod koniec życia sporo chorował – otrzymał… rok po jego śmierci.
Pierwszy w historii
Józef Szmidt był absolutną gwiazdą tamtej reprezentacji i jednym z symboli Wunderteamu. Ta złota generacja polskich lekkoatletów – już w Tokio zresztą przerzedzona – zaliczała wówczas swoje ostatnie igrzyska. Choć część z nich wystartowała jeszcze cztery lata później (w tym i Szmidt), to, jak zgodnie ustalili historycy, cała historia Wunderteamu zakończyła się w 1966 roku na mistrzostwach Europy w Budapeszcie. Do gry weszło wtedy nowe pokolenie.
To jednak nie opowieść o mistrzostwach Europy, a igrzyskach olimpijskich. By jednak dobrze o tym wszystkim napisać, musimy cofnąć się w czasie. I wspomnieć, że do uprawiania lekkiej atletyki Józefa namówił jego starszy brat, Edward (który zresztą sam był olimpijczykiem z Melbourne). I dodać, że Józef treningi łączył z zawodem ślusarza samochodowego. A potem napisać, że już na pierwszych okazał się wręcz objawieniem, zachwycił trenerów, którzy wiedzieli, że mają przed sobą przyszłego mistrza. Był sportowcem uniwersalnym, zdarzało mu się nawet wspierać polską sztafetę 4×100, bo setkę biegał w czasie 10,4 s. W skoku w dal ustanawiał rekordy Polski, ale to w trójskoku był zdecydowanie najlepszy. Już w 1958 roku pobił rekordowy rezultat Ryszarda Malcherczyka i zdobył mistrzostwo Europy.
Na igrzyska w Rzymie, dwa lata później, jechał w roli faworyta. Nie mogło być zresztą inaczej. Niedługo przed nimi, na Stadionie Leśnym w Olsztynie, skoczył niewyobrażalne 17 metrów i 3 centymetry. Na tamte czasy był to absolutny rekord świata. W kronice filmowej radość Józefa pokazywana była w zwolnionym tempie. Nie był to zabieg celowy, lektor sam mówił, że „z wrażenia nasz operator kręcił wszystko w spowolnieniu”. Niedługo później, gdyby w stolicy Włoch znalazł się przy kamerze ten sam człowiek, mógłby to zrobić jeszcze raz – do rekordu świata Szmidt dorzucił wtedy najlepszy wynik w historii igrzysk (16,81) i upragnione złoto. Potem przyznawał, że nie pamięta ani skoku z Olsztyna, ani tego z Rzymu. Bo na rozbiegu po prostu nie myślał, a robił swoje.
Prawdziwym bohaterem stał się jednak cztery lata później. To wtedy „polski kangur”, jak go zwano, był bliski… pozostania w kraju. 2 czerwca w Polsce zaczęto mówić o chorobie lekkoatlety, która objawiała się bólem nogi. Dopiero pod koniec miesiąca wykonano zabieg, w trakcie którego wycięto mu z kolana kaletkę maziową. Potrzebna była rehabilitacja. Niedługo po jej rozpoczęciu Szmidt naderwał przyczep więzadła stawu kolanowego. Pulę nieszczęść dopełnił stan zapalny. Tokio wydawało się nie tyle oddalać, co być poza zasięgiem. Józefa uratowało to, że igrzyska były dopiero w październiku – na początku sierpnia wyszedł ze szpitala, dzień później zaczął trenować. I zdążył.
Choć… nie do końca. Na igrzyskach nie był w stu procentach gotowy, to było widać, wystarczyło popatrzeć na sposób, w jaki skakał i się odbijał. A jednak stanął na starcie zawodów. I to, co stało się później, w dziejach naszego sportu zapisało się złotymi zgłoskami. – Wydawało się, że nic z tego nie będzie. Skakał w dal, odbijając się z przeciwnej nogi, żeby nie obciążać tej kontuzjowanej. Zresztą jeszcze w eliminacjach konkursu olimpijskiego skakał tylko tak, żeby się zakwalifikować. Dopiero w finale mógł zaryzykować. Skoczył 16,85 m, bijąc swój własny rekord olimpijski z Rzymu o cztery centymetry. I obronił złoto. To jest historia – wspomina Przemysław Babiarz.
Szmidt został pierwszym Polakiem, któremu obrona złota olimpijskiego się udała. Już cztery lata później dokonali tego inni, ale to on na zawsze został pionierem. Później wspominał, że ten medal to jego największy sukces. Bo dokonał tego, gdy nikt na niego nie stawiał. Zresztą pewnie nawet on sam miał wątpliwości, skoro problemy sprawiało mu nawet wejście na schody, a bandaż z nogi zdjął niedługo przed startem zawodów. Po sukcesie na pokład swojego samolotu zaprosił go cesarz Hirohito, który z góry pokazał mu Tokio.
Cztery lata później jeszcze spróbował swoich sił, chciał zostać mistrzem po raz trzeci. Ale świat poszedł naprzód, a Szmidt wylądował na siódmym miejscu. Zresztą często powtarzano, że nie umiał przerwać kariery w odpowiednim momencie i na jej koniec rozmienił się na drobne. Trzy lata później już go w kraju nie było, wyjechał do RFN. Potem dołączyły do niego dzieci i żona. Wrócił już po upadku PRL-u, we wsi Zagozd zajął się hodowlą kóz. Dziennikarzy unikał. Jeden z niewielu wywiadów z nim ukazał się w 2008 roku w „Gazecie Wyborczej”. Wtedy sobie o nim przypomniano, częściej otrzymywał zaproszenia na sportowe imprezy, częściej też się na takich zjawiał. Został honorowym obywatelem Olsztyna. Nigdy tam nie mieszkał, ale dzięki jego rekordowi świata miasto zyskało reklamę.
W ostatnich latach przybił go udar żony i śmierć jednego z synów. Znów się wycofał. Wciąż żyje (pozostaje najstarszym żyjącym zwycięzcą plebiscytu „Przeglądu Sportowego”), ale jego podejście do rozgłosu idealnie oddaje cytat z innego wywiadu, udzielonego Onetowi sześć lat temu:
Prawie w ogóle nie spotykam się z kolegami. Takie spotkania oczywiście są bardzo miłe, ale wolę być z dala od takich wydarzeń. Jestem spokojnym człowiekiem, który nie lubi dużo gadać. Unikam takich spotkań i rozgłosu. To nie jest mój świat. Miałem zaproszenia od polskich prezydentów i premierów. Listy z zaproszeniami na śniadanie od Kwaśniewskiego, Buzka czy Millera gdzieś tam w szafie leżą. Ale co to ja papier toaletowy jestem, by się mną podcierać?
Fortuna czasem się odwraca
Do dziś jest uznawany za jednego najlepszego sztangistę w naszej historii. Tym bardziej zaskakuje więc, że treningi z ciężarami zaczął dopiero w wieku 22 lat. Wcześniej próbował swoich sił w lekkiej atletyce i gimnastyce. W obu przypadkach zajął w finałach swoich pierwszych zawodów szóste miejsca i… szybko zrezygnował. Chciał wygrywać, szukał czegoś, w czym mógłby być najlepszy. Na sztangę trafił w trakcie służby wojskowej, zupełnie przypadkowo. Dostał rozkaz występu w rywalizacji sztangistów na spartakiadzie, gdzie pojechał jako gimnastyk. Okazało się bowiem, że jego kompanii brak kogoś do dźwigania ciężarów w wadze lekkiej. Rozkaz to rozkaz, wystartował więc. I wygrał. To był moment, w którym Waldemar Baszanowski trafił na swe powołanie.
W wojsku robił sobie ponoć sztangi z gąsienicy od czołgu i kół zamachowych. Potem trafił na warszawski AWF, gdzie jego umiejętności doszlifowano. Tak, by nikt nie mógł z nim wygrać. Na tokijskich igrzyskach był już postacią uznaną, dlatego niósł polską flagę. I gdyby cofnąć się te 55 lat, okazałoby się, że klątwa chorążego wówczas nie istniała. Bo i w Japonii król wagi lekkiej był jeden. Złoto, które tam zdobył, cenił sobie najbardziej ze wszystkich medali. Okupił je bowiem – jak sam twierdził – najcięższą pracą, był to jego pierwszy, wymarzony tytuł olimpijski i zdobył go po niesamowitym boju z Włodzimierzem Kapłunowem. Obaj podnieśli tyle samo, wygrał Polak, bo był o 300 gramów lżejszy.
– Z każdą godziną odczuwał narastające napięcie, nasilanie się emocji, a nie nerwowego niepokoju – powtórzył kilka razy, aby nie poplątać tych pojęć. Jest i był zawsze tego zdania, że solidnie przygotowany zawodnik, który ma świadomość, jak wiele przepracował, nie powinien odczuwać paraliżując tremy, on zaś w tamten wtorek czuł się silniejszy niż kiedykolwiek – relacjonował ostatnie godziny przed startem Baszanowskiego w Tokio Roman Szymczak. Jak już wiecie, nie tylko czuł się silniejszy niż kiedykolwiek, ale i potrafił to potwierdzić na pomoście.
Gdy pytano go, czy wyobraża sobie swoje sukcesy, odpowiadał: – Wyobraźnią ogarnąć tego nie sposób. Kto wybiegnie myślą zbyt daleko, z pewnością się przerazi, następnego dnia nie pójdzie na trening. Na tym etapie wyobraźnia, ambicja, sprowadza się do pokonania kolegi, dźwignięcia o parę kilogramów więcej, aniżeli wczoraj. – I tak właśnie postępował. Zawsze o kilka kilogramów więcej, zawsze z myślami ukierunkowanymi na małe zwycięstwa. Te zresztą przychodziły regularnie. Podobnie jak te wielkie – mistrzem świata był pięć razy, mistrzem Europy sześć.
Cztery lata po pierwszym olimpijskim złocie dołożył drugie. Wszyscy mówili o nim, że sprzyja mu fortuna i ma wszystko, czego tylko mógłby chcieć. Ludzie go uwielbiali. Był dżentelmenem o złotym sercu, zawsze chętny do pomocy, kulturalny, inteligentny. Powtarzał, że im więcej sukcesów się osiągnie, tym skromniejszym trzeba być. Uwielbiał majsterkować, często sam naprawiał coś w trakcie treningów. Przynosił nawet własne narzędzia. I gdy wszystko układało się idealnie, Fortuna odwróciła się po raz pierwszy.
Baszanowski prowadził samochód. Ten wpadł w poślizg, wylądował w rowie, na dachu. On i jego sześcioletni syn doznali lekkich obrażeń. Żona zmarła na miejscu. Wszyscy byli w szoku, myśleli, że sztangista się załamie i zastanawiali się, co będzie dalej. Ten jednak szybko wrócił do treningów, po dwóch miesiącach triumfował w mistrzostwach Europy. Drugi raz Fortuna odwróciła się na igrzyskach w Monachium. Tam był faworytem, podnosił ciężary, jakich nie był w stanie unieść żaden z jego rywali, zresztą największe w jego karierze. Dopadła go kontuzja, posłuszeństwa odmówiły mięśnie grzbietu i kręgosłupa, cały czas czuł potworny ból. Wystartował i tak, zajął czwarte miejsce.
Trzeci raz Fortuna nie patrzyła, gdy umierała jego druga żona, która zmagała się z rakiem. A czwarty raz po latach, kiedy Baszanowski – piekielnie sprawny nawet na emeryturze – spadł z małego drzewa, któremu chciał przyciąć gałęzie. Złamał wówczas kręgosłup, doznał paraliżu, przez co mógł poruszać tylko głową i rękami. Trzy ostatnie lata spędził w samotności, nie chciał odwiedzin, czasem tylko widział się z kolegami, z niektórymi sprawdzał się zresztą w siłowaniu na rękę. Zmarł w 2011 roku.
W historii polskich ciężarów zapisał się w jeszcze jeden sposób – był świetnym trenerem. Ciężką pracę łączył z zabawą, wyszkolił między innymi Roberta Skolimowskiego (ojca Kamili). Ten ostatni wspominał, że Baszanowski potrafił usiąść po turecku, trzymając nad głową sztangę o wadze 140 kilogramów, po czym bez problemów z nią wstać. Zresztą w tego typu ćwiczeniach rywalizował często ze swymi uczniami. I nawet, gdy na karku miał już ponad 50 lat, wygrywał.
Brązowi
Medal Baszanowskiego nie był jedynym, który z Tokio przywieźli nam nasi ciężarowcy. Do jego złota należy doliczyć jeszcze trzy brązowe krążki, które wywalczyli Mieczysław Nowak, Marian Zieliński i Ireneusz Paliński. W tym miejscu wypadałoby dodać, że Zieliński nie miał prawa zająć wyższego miejsca. Rywalizował bowiem w tej samej wadze co Baszanowski i Kapłunow, tamtego dnia bezkonkurencyjni. Marian zresztą trzykrotnie był brązowy. W Melbourne jeszcze w wadze piórkowej, a w Tokio i Meksyku w lekkiej. Startował więc na igrzyskach od 1956 do 1968 roku i tylko raz nie stał na podium. W Rzymie był… czwarty.
Pierwszy raz pokazał się szerzej publiczności na mistrzostwach świata i Europy w 1954 roku. Do historii przeszedł za to jego wyczyn z kolejnego roku, gdy na Festiwalu Młodzieży i Studentów pokonał zawodników radzieckich, mimo że na pomost wyszedł w trampkach (a odpowiednie buty to, wbrew pozorom, ważna rzecz przy podnoszeniu ciężarów). Jego medal z Melbourne to pierwszy taki dla polskiej sztangi. Pierwszy był też w ustanawianiu rekordu świata w rwaniu (110 kilogramów) i, przede wszystkim, na najwyższym stopniu podium mistrzostw świata – tytuł zdobył w 1959 roku w Warszawie. Z Baszanowskim tworzył „żelazną parę”, uwielbianą na całym świecie. Po raz ostatni wygrał z nim w 1963 roku, potem królował Waldemar. Po zakończeniu kariery zajmował się malarstwem i rzeźbą.
Mieczysław Nowak w Tokio osiągnął pierwszy sukces w karierze. Wcześniej nie miał medalu wielkiej imprezy, ale po tych igrzyskach się odblokował. Rok po roku dołożył srebrne medale na mistrzostwach świata, gdzie lepszy od niego był Yoshinobu Miyake, wielki japoński sztangista. Zasłużony tytuł mistrza Nowak zdobył dopiero w 1970 roku, trzy razy był też najlepszy na europejskich pomostach. Zasłynął tym, że po każdym udanym podejściu, jeszcze ze sztangą w górze, krzyczał: „Trzymaj, Mietek, trzymaj!”. Podobnie jak Baszanowski, do ciężarów trafił przez wojsko. Wspomina się go jako dowcipnego showmana, który fantastycznie potrafił walczyć z ciężarem i ratować się w nieprawdopodobny sposób, gdy wydawało się, że nie uniesie sztangi. To dało mu medale i sławę.
Najwięcej z tej trójki osiągnął Ireneusz Paliński. Jego nazwisko jest jednak nieco bardziej zapomniane, bo nie korzystał ze swej sławy. Był samotnikiem, trenował we własnej siłowni, nie lubił pomocy trenerów i zgrupowań. Miał swój dziennik treningów i startów, w nim zapisywał wszystko i na własnym ciele obserwował, co daje dobry skutek. Jeśli już musiał pojechać na zgrupowanie, robił to niechętnie i zwykle pod przymusem. Jednak i on potrafił oczarować publiczność. Choćby na turnieju w Moskwie (wygrał tam trzy razy, potem organizatorzy… już go nie zapraszali), o czym opowiadał Onetowi:
– Po ośmiu podejściach wiedziałem, że zwycięstwo mam w kieszeni, więc postanowiłem pokazać coś więcej. Kazałem założyć na sztangę 190 kg. To na tamte czasy był wielki ciężar. Sam Jurij Własow, mistrz kategorii ciężkiej, siłacz ważący 137 kg, męczył się z nim w trzecim podejściu. Ja, najpierw bez większych kłopotów wybiłem sztangę w górę, później położyłem ją na karku za głowę. Następnie znów wybiłem do góry, delikatnie opuściłem na piersi i cichutko na pomost. Cztery tysiące ludzi wstało z miejsc, wrzawa na trybunach, a sędziowie uciekli. Nie wiedzieli, co z tym fantem zrobić. Wychodzi taki fircyk, ważący 82 kg, i robi takie rzeczy?
Zresztą karierę zaczynał tak, jak potem trenował – na własnych warunkach. Podnosił ciężarki, które miał jego ojciec. Potem koła zębate i co tylko nawinęło się pod ręce. W konkursach wiejskich siłaczy zajmował jednak dalsze miejsca, dopiero z czasem nabrał krzepy. Trenował w stodołach, czasem z kolegami, zwykle sam. W końcu w Ciechanowie powstała sekcja ciężarów, tam się rozwinął i wypłynął na szersze wody. W 1957 roku – trzy lata po dołączeniu do sekcji – był już czwartym zawodnikiem świata.
Kariera Palińskiego to przede wszystkim sukces z Rzymu, gdzie zdobył mistrzostwo olimpijskie. Pierwsze w historii polskich ciężarów. Zresztą, podobnie jak cztery lata później Baszanowski, na otwarciu imprezy niósł polską flagę. Rok później został też mistrzem świata. Ten sukces zapewnił mu też zwycięstwo w plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na najlepszego sportowca Polski. W Tokio wyprzedzili go Władimir Gołowanow i Louis Martin.
Gdy wracał z Rzymu do domu, udało mu się tam dotrzeć dopiero cztery dni po pojawieniu się w Polsce. Czekały go oficjalne obiady, gratulacje, przyjęcie u premiera Józefa Cyrankiewicza, wręczenie orderów i kawalerka, którą władze przyznały mu… jeszcze przed igrzyskami. Do Ciechanowa dojechał wreszcie w asyście 50 motocyklistów, a na tamtejszym stadionie czekało podobno pięć tysięcy osób. I znów: przemówienia, radość, uściski, brawa, uroczystości, jak i również telewizor, na który złożyli się ludzie z tamtejszych zakładów pracy. Wszyscy wyczekiwali też opowieści mistrza.
Cztery lata później tak wielkich uroczystości już nie było, choć też witano go serdecznie. Ale może to i dobrze? W końcu Paliński cenił sobie spokój. Po zakończeniu kariery najlepiej czuł się w warsztacie – założył firmę stolarską, robił meble i drewniane chodaki, w których ludzie chętnie wówczas chodzili. Zadziwiał też lekarzy, przeszedł bowiem kilka operacji, w trakcie każdej „wycinano mu kolejną część jelit”, jak sam to ujął. Oprócz tego doznał wylewu, częściowo stracił władzę w prawej ręce. Długo się jednak nie poddawał, aż w końcu przyszedł jego czas.
Zmarł 9 lipca 2006 roku. Niespełna dwa miesiące po śmierci Nowaka i dziewięć po tym, jak świat opuścił Zieliński.
*****
Tu urywa się pierwsza część, zawierająca w sobie 12 z 23 zdobytych przez Polaków (i Polki, co należy podkreślić, bo w czasach Wunderteamu to mężczyźni zdobywali większość medali na lekkoatletycznych stadionach, a tu pięć z ośmiu należało do kobiet) w trakcie japońskich igrzysk. Druga przedstawi historię tych, którzy do kraju przywieźli nam pozostałe z nich. W niej przeczytacie choćby o ultimatum postawionym przed jednym z olimpijczyków, który do kraju miał przywieźć złoto albo iść do więzienia; dożywotniej dyskwalifikacji, zakończonej mistrzostwem olimpijskim i historycznych sukcesach: siatkarskich i szermierczych, za które dziś sporo byśmy oddali.
Fot. Newspix