Pierwsze lata po II wojnie światowej stały pod znakiem mozolnego budowania pięściarskiej potęgi u samych podstaw. Feliks “Papa” Stamm wciąż pozostawał wierny niektórym z dawnych ulubieńców, ale coraz chętniej wpuszczał do kadry świeżą krew. W latach pięćdziesiątych boks w końcu trafił do głównego nurtu – pomogły w tym zorganizowane w 1953 roku w Warszawie mistrzostwa Europy, które uwolniły długo skrywaną narodową dumę.
Pięć lat wcześniej w polskim pięściarstwie wreszcie coś drgnęło. Największa w tym zasługa Aleksego Antkiewicza – pierwszego polskiego medalisty olimpijskiego w boksie. Jego brąz był jedynym krążkiem przywiezionym do domu w pierwszym powojennym starcie. W dużej mierze dzięki temu dyscyplina zaistniała w mediach, a na sale treningowe garnęli się kolejni nastolatkowie marzący o historycznych osiągnięciach.
W 1949 roku wydawało się, że na horyzoncie pojawił się kolejny wielki talent. Janusz Kasperczak rok wcześniej walczył na igrzyskach, ale potknął się już na pierwszej przeszkodzie. Ze względu na burzę loków zawodnik był znany jako… “Blond Wenus”. W dzieciństwie nie miał łatwo – wychowywał się jako syn znanej poznańskiej tancerki kabaretowej, a podczas wojny był robotnikiem przymusowym w Poznaniu.
Najważniejsze, że ringową postawą przekonał do siebie trenera Stamma. Szkoleniowiec wspominał zresztą, że złoto mistrzostw Europy Kasperczaka z wielu względów miało większą wagę niż pierwszy olimpijski medal. – Wyczuwam, że zwycięstwo w Oslo stanie się przełomowym momentem w historii naszego pięściarstwa i że znów rozpocznie się złota era boksu polskiego – pisał “Papa” w swoich pamiętnikach.
Tak się rzeczywiście stało, ale po latach ten przełomowy moment wskazuje się kilka lat później. Po drodze wydarzyło się jednak dużo. Kasperczak zniknął równie szybko jak się pojawił – dwa lata później jako obrońca tytułu odpadł już w pierwszej rundzie. Wyeliminował go jednak nie byle kto – Pentti Hamalainen, późniejszy mistrz olimpijski. Na pierwszej przeszkodzie potknął się wówczas również Aleksy Antkiewicz.
Podczas mistrzostw Europy w 1951 roku rozbłysła jednak nowa biało-czerwona gwiazda. Niepozorny Zygmunt Chychła sięgnął po złoto w kategorii półśredniej, choć niewiele zabrakło, by ten sukces w ogóle się nie wydarzył. Niecałe dwa lata wcześniej piorun trafił w samolot transportujący wracających z Finlandii pięściarzy.
– Nagle w samolocie ujrzeliśmy oślepiający błysk – powietrzem wstrząsnęła ogłuszająca detonacja. Samolotem rzuciło kilkadziesiąt metrów w dół – poczułem jak żołądek zaczyna ‘pędzić’ aż pod samo gardło. Miałem uczucie, że za moment wysiadka na Bałtyku – wspominał pięściarz.
Nowy talent na scenie
Na szczęście piloci opanowali maszynę, a kolejna wizyta w Finlandii dostarczyła dużo lepszych wrażeń. W 1952 roku podczas igrzysk Chychła zdobył pierwsze olimpijskie złoto dla polskiego boksu. Nie trafił na łatwą drabinkę – już w ćwierćfinale na jego drodze stanął Julius Torma, złoty medalista poprzednich igrzysk. Po twardej walce nieznacznie lepszy okazał się Polak.
Finał miał niezwykłą wymowę z nieco innych względów. To były pierwsze igrzyska, w których wzięli udział reprezentanci ZSRR. Chychła trafił na Siergieja Szczerbakowa, któremu najlepsze lata kariery zabrała wojna. Pięściarz brał aktywny udział w działaniach na polu walki, za co otrzymał zresztą szereg wyróżnień. W 1942 roku został ciężko ranny, ale powołując się na boks ubłagał lekarza, by ten nie amputował mu nogi.
Po wojnie Szczerbakow dominował w radzieckim boksie – po krajowe mistrzostwo sięgał nieprzerwanie od 1944 roku. W Helsinkach szedł po swoje – wygrywał przed czasem lub do jednej bramki na punkty. W finale to jednak Chychła zaczął ostrzej, biorąc pierwszą rundę. Druga była bardziej wyrównana i wszyscy oglądający ten pojedynek mieli wrażenie, że wynik walki może się rozstrzygnąć w ostatniej odsłonie.
– Szczerbakow atakuje bez przerwy, lecz nie może przełamać oporu Zygmunta. Ten jak wspaniały szermierz unika większości ciosów, paruje, kontruje. Wreszcie nadeszła ostatnia minuta. Atak Chychły, wspaniały atak! Zygmunt całkowicie spycha świetnego rywala do defensywy. Szczerbakow, uprzednio nacierając z olbrzymią ambicją, dał już z siebie wszystko. Teraz przeżywa tragedię, nie jest w stanie dłużej odpowiadać na uderzenia Chychły – relacjonował trener Stamm.
Po trzech rundach nie było wątpliwości – wszyscy sędziowie potwierdzili zwycięstwo Polaka. Pięściarz został w ojczyźnie bohaterem – drugi rok z rzędu triumfował w plebiscycie “Przeglądu Sportowego” na “Sportowca Roku”. W Helsinkach z dobrej strony pokazał się jeszcze inny zawodnik z Wybrzeża – Aleksy Antkiewicz.
Postawić Warszawę na nogi
Medalista z Londynu tym razem poprawił swoje osiągnięcie i zdobył srebro. Zdaniem wielu obserwatorów zasłużył jednak na złoto, bo Włoch Aureliano Bolognesi wcale nie był od niego lepszy. – Używałem inteligencji, nigdy siły. Kiedy skończyłem z boksem zająłem się poezją. Byłem po prostu artystą ringu – mówił o sobie niezwykle skromny triumfator. Antkiewicz mógł czuć się ofiarą włoskiej klątwy – w półfinale poprzednich igrzysk też przegrał z reprezentantem tego kraju.
Mimo to wnioski wydawały się nie najgorsze. Biało-czerwoni zajęli trzecie miejsce w klasyfikacji medalowej, którą z pięcioma złotymi medalami zdominowali Amerykanie. Przed zaplanowanymi na maj 1953 roku mistrzostwami Europy były podstawy do optymizmu, choć Stamm zdecydował się na kilka kadrowych zmian. Wielu jego podopiecznych po raz pierwszy ujrzało skalę zniszczeń w stolicy.
– Dopiero wtedy zrozumiałem, czym była wojna. U mnie w Kielcach było kilka zniszczonych domów, a tu widziałem na każdym kroku zgliszcza. Dopiero w Warszawie namacalnie poczułem grozę wojny. Dzień w dzień patrzyliśmy na te ruiny, ocieraliśmy się o nie idąc z hotelu Polonia, gdzie mieszkaliśmy, do Hali Mirowskiej – wspominał Leszek Drogosz.
Na samym początku wydawało się bowiem, że w Polsce nie ma infrastruktury do przeprowadzenia zawodów tej rangi. Rozważano nawet rozgrywanie walk pod gołym niebem. Brakowało wszystkiego – także sprzętu treningowego. Hala Mirowska – obiekt bądź co bądź kojarzony z handlem – była właściwie jedyną budowlą, która wchodziła w grę.
Złote łowy
Polacy przygotowywali się do imprezy etapami. Trener Stamm budował ich kondycję między innymi podczas obozu w Sopocie, by potem zabrać ich w Tatry. Wszystko pod okiem kamer Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Polskiej Kroniki Filmowej. Nie trzeba specjalnej wyobraźni – takie zawody mogły odegrać niebagatelną rolę w politycznej propagandzie.
Tym bardziej, że szybko pojawiła się szansa na sukcesy sportowe. W eliminacjach odpadł tylko “jeden z dziesięciu” – startujący w kategorii średniej Zbigniew Piórkowski, który zresztą wprowadzał polską flagę na ceremonię otwarcia. Pozostali radzili sobie znakomicie i w komplecie mieli walczyć o medale. Z dziewięciu aż siedmiu (!) zapewniło sobie miejsce w finałach, które miały się odbyć 24 maja.
Warszawa zamarła. Relacje z imprezy nadawało radio, a pod program zawodów układano plany w jednostkach wojskowych. Boksem żyli wszyscy – artyści, literaci, ale także zwykli ludzie pracy. W Hali zgromadził się komplet widzów – wpuszczono około 5 tysięcy fanów. Zaczęło się idealnie – Henryk Kukier w kategorii muszej “zajechał” Frantiska Majdlocha, znakomitego reprezentanta Czechosłowacji.
W wadze koguciej i piórkowej doszło do pierwszych walk Polaków z przedstawicielami ZSRR. Atmosfera podczas tych walk chwilami wymykała się spod kontroli. Okrzyki “bij go w Jałtę!” czy “zarżnij Ruska” były na porządku dziennym. Zdarzały się także bardziej kulturalne – “bij w dzióbek gołąbka”. Dochodziło do ciekawych paradoksów – Leopold Tyrmand w tłumie rozpoznał… jednego z zagorzałych komunistów. Ludzie dawali się ponieść chwili – tym bardziej, że naprawdę były ku temu powody.
Zenon Stefaniuk w finale kategorii koguciej wypunktował Borisa Stiepanowa. – Znakomity, wszechstronny technik, zimny w ringu, zawsze z chłodną głową – opisywał styl Polaka Janusz Pindera. Dużo większe wyzwanie czekało Józefa Krużę – także ze względów osobistych. Dzień przed walką o złoto pięściarz dowiedział się o śmierci nowo narodzonego syna. Nie wycofał się – wyszedł i dał “walkę życia”, jak ocenił po latach Bohdan Tomaszewski.
Sport w sidłach polityki…
Dwa pozostałe złote medale zdobyli Zygmunt Chychła oraz Leszek Drogosz, który miał zaledwie 20 lat i po raz pierwszy dał się poznać jako “Czarodziej Ringu” na dużej, międzynarodowej imprezie. Już w pierwszym pojedynku odprawił najgroźniejszego rywala – Wiktora Miednowa, srebrnego medalistę igrzysk olimpijskich z Helsinek.
O wiele trudniejsza droga czekała Chychłę. Nie był już w tak wysokiej formie jak przed rokiem na igrzyskach – wszystko za sprawą choroby. Zdiagnozowano u niego gruźlicę. Pięściarz chciał nawet wycofać się ze sportu, ale został przekonany, że choroba… zaczęła się cofać. To był blef – działacze nie wyobrażali sobie, żeby w takiej imprezie zabrakło złotego medalisty igrzysk. W Warszawie pięściarz czuł jednak, że coś jest nie tak. Mimo to w finale znów pokonał Szczerbakowa, chociaż pojedynek był dużo bardziej wyrównany niż olimpijski finał.
Po kolejnym zwycięstwie Polaka nad reprezentantem ZSRR złożono protest. Co ciekawe… to gospodarze protestowali przeciwko niesprawiedliwemu werdyktowi na korzyść własnego zawodnika! Chodziło o to, by ugłaskać towarzyszy, bo o żadnym sportowym skandalu nie było mowy. Wynik na szczęście nie został w żaden sposób zmodyfikowany, a sprawa rozeszła się po kościach.
Polacy zdobyli więc aż pięć złotych medali, ale warto wyróżnić także pozostałych, którzy stawali na podium. W dwóch najwyższych kategoriach – półciężkiej i ciężkiej – srebro zdobywali Tadeusz Grzelak i Bogdan Węgrzyniak. Pierwszą szansę na wielkiej imprezie dostał 19-letni Zbigniew Pietrzykowski, który w kolejnych latach stał się jednym z ulubieńców trenera Stamma. W wadze lekkiej brąz zdobył pechowiec Antkiewicz, któremu złoto w najważniejszych startach chyba po prostu nie było pisane.
„Papa” niesiony na rękach
Polacy zdominowali klasyfikację medalową, zdobywając aż dziewięć krążków. Drugie miejsce zajęli Sowieci (osiem), a trzecie pięściarze z RFN (pięć). Kibice fetowali wielkie święto, które wydarzyło się przecież w wyjątkowym momencie. Zaledwie dwa miesiące wcześniej zmarł Józef Stalin, a od spraw polityczno-społecznych po prostu nie można było wtedy uciec.
– Kiedy po piątym zwycięstwie wielotysięczny tłum zaczął gromowym głosem “Jeszcze Polska nie zginęła” – śpiewał, jak my nigdy nie śpiewamy – łzy pociekły mi z oczu i na usta cisnęły się słowa: “a kiedy śpiewa chór, drży serce wroga”. Zrozumiałam, że to “pod boks” naród odkuwa się za wszystkie swoje upokorzenia. Śmieszne, ale to była wielka manifestacja patriotyczna – relacjonowała pisarka Maria Dąbrowska.
Według jednej z legend po zakończeniu turnieju Feliks Stamm pokonał drogę z Hali Mirowskiej do Hotelu Polonia… niesiony na rękach przez fanatycznych kibiców. – To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Zdaję sobie jednak sprawę, że stało się tak dzięki ciągle wzrastającej opiece państwa ludowego nad wychowaniem fizycznym – zanotował potem w “Pamiętnikach” słynny szkoleniowiec.
Te słowa chyba najlepiej obrazują realia tamtych czasów. Najlepszym zawodnikiem turnieju nie wybrano wcale Drogosza lub któregoś ze “złotych” gospodarzy. Nagrodę zgarnął Władimir Jengibarian. – Polacy zdecydowali, że nagrodę trzeba dać bokserowi ze Związku Radzieckiego. Ale nie miałem o to żalu, byłem szczęśliwy. To przecież były moje najpiękniejsze i najważniejsze mistrzostwa – wspominał po latach “Czarodziej Ringu”.
Polskie gazety nawet nie bawiły się w wysublimowaną propagandę. “Zwycięstwo radzieckiej szkoły boksu” oraz “8 tytułów mistrzowskich i 8 wicemistrzowskich zdobyli reprezentanci sportu ludowego” – takie zdania można było przeczytać w nagłówkach. W relacjach filmowych sprawozdawcy nienaturalnie zachwycali się genialną techniką Sowietów, żeby stworzyć wrażenie jakiejś równowagi.
Tak naprawdę nie miało to jednak większego znaczenia. W maju 1953 roku boks stał się sportem narodowym. Władze państwowe nie pozwoliły jednak na wskazanie “Sportowca Roku”, obawiając się rzekomo kolejnych politycznych deklaracji. Najlepszych wyłoniono… 35 lat później. Pierwszy raz w historii dokonał tego panel ekspertów, a nie kibice. Nagrodę zgarnął Leszek Drogosz, a w TOP 10 znalazło się w sumie pięciu medalistów mistrzostw Europy. Miało się jednak okazać, że wcale nie był szczyt możliwości dzielnych podopiecznych Feliksa “Papy” Stamma.
KACPER BARTOSIAK
Fot. Bundesarchiv
>> O WŁOS OD MEDALU – PIERWSZA CZĘŚĆ OLIMPIJSKIEJ HISTORII POLSKIEGO BOKSU <<<
>>> WOJNA I ZŁAMANE KARIERY – DRUGA CZĘŚĆ OLIMPIJSKIEJ HISTORII POLSKIEGO BOKSU <<<
Te historię opisał też w rozdziale swojej książki Gabriel Maciejewski. Poniżej link, polecam. https://youtu.be/0kM7c4Nc2Ew