Przez lata był najlepszym polskim sprinterem, pływakiem specjalizującym się w krótkich dystansach. Brał udział w igrzyskach w Atlancie, Sydney, Atenach oraz Pekinie. Przywoził medale z mistrzostw Europy i globu. Po zakończeniu kariery został trenerem w Madrycie, do którego przeprowadził się w 2007 roku. Przez pięć lat stał na czele hiszpańskiej kadry. Miał oferty z Kataru, Malezji, Niemiec. Można mieć wrażenie, że chcą go wszędzie, tylko nie… w Polsce.
Rok temu Bartosz Kizierowski starał się o rolę trenera reprezentacji w Polskim Związku Pływackim, ale jego kandydatura nie została rozpatrzona pozytywnie. W czerwcu rozpoczął pracę w lokalnym klubie w Madrycie. Mimo trudności lokalizacyjnych wciąż stara się wspierać polskie pływanie, m.in poprzez organizowanie konferencji dla trenerów w ramach SWIM2024.
KACPER MARCINIAK: Spotkałem się z opiniami, że polskie środowisko pływackie nie ceni sobie swoich najlepszych wychowanków. Paweł Korzeniowski, Otylia Jędrzejczak, również pan. Osiągacie sukcesy, ale po skończeniu kariery się o was zapomina.
BARTOSZ KIZIEROWSKI: Starałem się uczestniczyć w przygotowaniach olimpijskich polskich pływaków. Dużego odzewu ze strony PZP, aby wykorzystać moją wiedzę, jednak nie było. Byłem na ostatnich sześciu igrzyskach. Czterech jako zawodnik oraz dwóch w roli trenera. Wiem zatem trochę o budowaniu formy, o kwestiach mentalnych, o tym, jak wygląda ta impreza. Koniec końców cieszę się, że wciąż mogę czynnie pomagać kilku polskim zawodnikom.
Obecny trener polskiej kadry podobno początkowo nie czuł się na siłach, aby objąć tę funkcję. A jednak ją otrzymał.
To jest nieco dziwne, bo musiał zgłosić się do konkursu. Nie znam całej historii dotyczącej tego, jak został wybrany. Wiem, że samemu dobrze się przygotowałem, złożyłem wszystkie wymagane dokumenty. Powiedziano mi na końcu, że moje papiery trenerskie nie były wystarczające, ponieważ faktycznie swoją licencję zrobiłem w Hiszpanii, nie w Polsce. I to był jeden z powodów, przez które zostałem odrzucony. Nie mam jednak nic przeciwko obecnemu trenerowi kadry. Niektórzy zawodnicy, z którymi rozmawiałem, chwalili sobie współpracę z nim.
W końcu z grudniowych mistrzostw Europy na krótkim basenie polska reprezentacja przywiozła pięć medali. Wynik ponad normę.
Faktycznie był to pozytywny sygnał. Cieszy szczególnie złoty medal w sztafecie, bo akurat w sztafetach nigdy nie brylowaliśmy, więc to spore osiągnięcie. Do tego występ Marcina Cieślaka, który miał długą przerwę od pływania, a wrócił i od razu zdobył dwa krążki. Podkreślę, że bez względu na moje stosunki oraz relacje z Polskim Związkiem, będę zawsze bardzo mocno dopingował wszystkich polskich zawodników.
Już na mistrzostwach świata w Gwangju jednak tak kolorowo nie było. Zero medali, najgorszy wynik od lat.
Tak, ale co ciekawe, na rok przed imprezą w Rio de Janeiro polska reprezentacja z kolei wypadła bardzo dobrze. Zmobilizowani tym występem na mistrzostwach w Kazaniu, celowaliśmy w kilka dobrych miejsc na igrzyskach, ale się nie udało. Nie można więc powiedzieć, że mistrzostwa świata są jakimś dobrym wyznacznikiem.
W pływaniu wszystko kręci się wokół igrzysk. Buduje się formę, aby osiągać olimpijskie sukcesy.
To raz, a dwa – różnice w czołówce są bardzo małe. Może zabraknąć szczęścia, może nie wyjść jakiś nawrót albo element przygotowania. To wszystko jest w stanie zaważyć o miejscu w finale. Jak ktoś w tym siedzi, to wie, że różnice – między tym, co medialnie nazywa się zwycięstwem i porażką – są tak minimalne, że czasami trudno je nawet poddać analizie.
Mówi się, że na młodzież pływacką w Polsce kładzie się zbyt duże obciążenia. Kiedy zawodnicy dorastają, są już tak wykończeni, że mają tego sportu serdecznie dość.
Trochę tak to wygląda. Nie tylko w Polsce, ale i w Hiszpanii. Czasami brakuje długoletniego planu. Zakładającego, żeby zawodnik trenował tak, aby doszedł do potencjalnych wyników w wieku dorosłym – u kobiet 18-20 lat, u mężczyzn 23-25. Jak się popatrzy na mistrzostwa Polski seniorów, to jest tam mało pływaków, którzy wytrzymują do tego momentu. Czasami nawet nie dowiadujemy się, jaki był ich potencjał.
Dodam, że wraz z Łukaszem Drynkowskim oraz Bartoszem Staneckim napisaliśmy program szkoleniowy, który przedstawiliśmy polskim związkom pływackim. Jest w nim wyliczone ile nałożyć jednostek treningowych w tygodniu, jakie obciążenia, jaki metraż. Na razie aprobaty tego pomysłu nie było. Chcieliśmy wprowadzić zmiany w klubach, szkołach mistrzostwa sportowego. Cały czas czekamy na odzew, choć powoli tracę nadzieję, bo minął już rok.
Otylia Jędrzejczyk powiedziała w rozmowie z “Rzeczpospolitą”: “Dzisiejsza młodzież wymaga, żeby mówić im, że są super. Wymagają więcej komunikacji, spojrzenia na ich życie, a nie tylko trening, trening i medale”.
Najlepsza lata polskiego pływania zbudowano na systemie, który eksploatował zawodników w młodym wieku. Dużo z nich się wykruszało, ale osoby, które przetrwały, faktycznie docierały do dobrych wyników, jak właśnie Otylia. Przekonanie, że ten moduł działa, jest w PZP cały czas. Tak jak mówię – są ludzie, którzy doszli do sukcesu tą drogą, więc można to zrozumieć. Obecnie jednak pływa się znacznie szybciej, metody się zmieniły…
Młodzi ludzie oczekują luźniejszych relacji na linii zawodnik-trener. Stare metody, pływanie morderczej liczby kilometrów, mogą do nich nie przemawiać.
Tak. I my, jako dyscyplina, musimy się do tego dostosować. Nie tylko narzekać, że młodzież jest taka, a nie inna. Jest taka, jakie społeczeństwo. I naszym obowiązkiem jest skonstruować system szkoleniowy w ten sposób, aby wyszukiwać, a potem wytrenować pływaków, którzy będą zdobywać medale na wielkich imprezach. Nie wątpię, że tacy w Polsce są. Mamy dużo ludzi, dużo klubów, dużo basenów. Trzeba tylko wykrzesać ten potencjał.
Utrudniają to wszelkie rozproszenia. Social media, gry i tak dalej.
Istnieje też niesamowity wybór, jeśli chodzi o dyscypliny. Kiedyś nie było tylu sekcji sportowych. Ja pracuję w stosunkowo małej szkole, w której jest ich bodaj siedem albo osiem. Tak więc, jeśli chcę zachęcić młodzież do pływania, to muszę ten trening jakoś uatrakcyjnić. A wiemy, że to specyficzny, dość jednolity sport. Nie lata się za piłką. Wszystko opiera się na ciężkiej pracy. Ale wydaje mi się, że pływanie niesie wiele przydatnych wartości dla młodych ludzi i naszym obowiązkiem jest je jakoś sprzedać.
Trzeba pokazać, że ten sport naprawdę da się lubić.
Na pewno kreatywność trenera musi być wysoka. Nie jest łatwo urozmaicić trening pływacki, ale można to zrobić. Ja miałem szczęście trenować z jedną z najbardziej kreatywnych osób, jakie znam – Mikiem Bottomem. Za każdym razem, kiedy przychodziłem na basen, nie wiedziałem, co się wydarzy. Nie powielał tego samego schematu. To pozwalało żyć tym sportem, nie nudzić się.
Na świecie wciąż są grupy, które trenują w tradycyjny sposób?
Tak, znam zawodników, którzy są prowadzeni starymi metodami i osiągają znakomite rezultaty. Choćby Mireia Belmonte, która zdobyła złoty medal olimpijski w Rio de Janeiro. Pływa niesamowite liczby kilometrów. I polityka Hiszpańskiego Związku Pływackiego jest niestety taka, że to dobra metoda na wszystkich, co jest oczywiście błędne. Okazuje się, że wiele osób kończy przygodę z pływaniem ze względu na monotonię oraz kontuzje, bo przecież nie każdy jest w stanie wytrzymać tak ciężki trening. Nie można jednak powiedzieć, że taki moduł pracy jest całkowicie nieodpowiedni i przestarzały, bo faktycznie w niektórych przypadkach przynosi efekty. Ale są inne metody, szczególnie na krótsze dystanse.

Trener Kizierowski przez lata współpracował m.in z Konradem Czerniakiem, mistrzem Europy z 2014 roku
Jak pływacy przeżyli tak długi rozbrat z basenem? Forma uciekła?
Nie jest mi łatwo powiedzieć, bo przez prawie półtora roku nie prowadziłem żadnej grupy. Od września zeszłego roku zacząłem pracować w małym klubie, w którym trenuje mój syn. Były tam dzieci w wieku od dwunastu do czternastu lat. Współpracę zakończyliśmy 9 marca. I dopiero od czerwca wróciłem do pracy z seniorami, którzy w zasadzie od trzech miesięcy nie trenowali. Ja tych zawodników nie znałem wcześniej, ale widać, że ich roztrenowanie jest spore. Trzeba być niezwykle ostrożnym, aby nie zrobić sobie krzywdy. Należy wzmocnić mięśnie barków, pleców oraz brzucha, które przez długi czas nie były używane. Jak się o to nie zadba teraz, to można się szybko nabawić kontuzji.
Trudno o drugą dyscyplinę, która miała tak utrudnione życie przez pandemię.
Cóż, ja po igrzyskach w Atenach przestałem pływać na cztery miesiące. Wydawało się, że moja kariera dobiegła końca, ale ostatecznie wróciłem do sportu. I faktycznie przez jakieś dwa, trzy tygodnie wyglądało to słabo, ale szybko wróciłem do formy. I po 2004 roku tak naprawdę osiągałem najlepsze wyniki w karierze. Dużo też zależy od konkurencji, bo pewnie trudniej jest wrócić do dobrego pływania na dłuższym dystansie. Sprinterom natomiast przerwa może w niektórych przypadkach nawet pomóc, zakładając, że coś się jednak cały czas robiło. Bo jeśli ktoś przez kilka miesięcy leżał na kanapie, to inna sprawa.
Paweł Korzeniowski w okresie kwarantanny stosował trening z gumami i starał się odwzorować rytm pływania.
Myślę, że wszyscy zawodnicy zorganizowali sobie czas, aby przez te przynajmniej dwie godziny dziennie coś robić. Nie było dostępu do basenów, ale trzeba było szukać rozwiązań.
W Madrycie problem pandemii był bardzo poważny. Jak pan spędził ten okres kwarantanny? Bywało nudno?
Zacznijmy od tego, że mam trójkę dzieci, więc nudno na pewno nie było. (śmiech) Bez wątpienia przez trzy miesiące byliśmy izolowani od świata. Raz na dziesięć dni chodziłem na zakupy, aby kupić żywność. Na początku bywało ciężko. Ale muszę powiedzieć, że z perspektywy czasu będę ten okres wspominał bardzo pozytywnie. Wraz z żoną spędziliśmy pełno czasu z dziećmi, mieliśmy swój światek w mieszkaniu – ułożyliśmy dzień, aby był czas na sport, na naukę, jakieś kulturowe sprawy. Zbliżyło nas to wszystko do siebie i aż się obawiam, co to będzie z powrotem w nowej rzeczywistości. (śmiech) Natomiast wciąż musimy być bardzo ostrożni: nosić maseczki, trzymać dystans. Sytuacja w Madrycie była jeszcze niedawno naprawdę nieciekawa. Tysiące nowych przypadków dziennie, sporo zmarłych. Praktycznie każdy zna osobę, która była zarażona.
Wróciła za to piłka. A pan mocno sympatyzuje z Realem Madryt.
Od kiedy przyjechałem do Hiszpanii w 2007 roku, zacząłem bardzo interesować się piłką nożną. Jestem generalnie fanem sportu. Jak kogoś kojarzę, to zawsze chętnie oglądam jego zmagania i to obojętnie o jakiej dyscyplinie mówimy. Co prawda początkowo, kiedy zacząłem śledzić futbol w Madrycie, to trochę mnie on nudził. Kilkanaście lat życia w Stanach jednak zrobiło swoje. Obecnie jednak nie omijam żadnego meczu, jestem bardzo zagorzałym kibicem.
Scenariusz, w którym Królewscy zdobywają mistrzostwo, staje się coraz bardziej realny.
Dobrze to wygląda. Na razie mamy tyle samo punktów, co Barcelona, nasz największy rywal [aktualnie Barcelona prowadzi o punkt, ale Real ma mecz mniej – przyp. red.]. Właśnie, znienawidzona Barcelona. Kiedyś tak tego klimatu nie czułem, ale już zdążyłem się nauczyć, że się bardzo nie lubimy. Choć mówimy tylko o nienawiści sportowej oczywiście. Wracając: w piłce jednak każdy może wygrać z każdym. Może się więc jeszcze wiele zadziać.
Z kadrą Hiszpanii związany był pan w latach 2012-2017. Ostatnio otrzymał pan propozycję powrotu, ale z niej nie skorzystał.
Tak, dostałem ofertę powrotu na te samo stanowisko. Gdyby przyszła parę miesięcy wcześniej, to na pewno z radością bym ją przyjął. W międzyczasie urodziła się jednak nowa opcja – pracy w klubie skupionym na dorosłych zawodnikach. Mówimy o zawodzie, która daje dużo większą swobodę w działaniu, mogę wciąż latać do Polski, wspierać naszych zawodników, pomagać w organizowaniu konferencji SWIM2024. Zapraszamy trenerów wykładowców z całego świata, na miejscu zjawia się około 400 trenerów. Do tego moja fundacja Polskie Pływanie organizuje kurs pod tytułem Ośrodek Rozwoju Pływania. W gronie około 25-30 osób, wraz z Łukaszem Drynkowskim i Bartoszem Staneckim, dzielimy się wiedzą o wszystkich aspektach pływania. W dużej mierze dlatego podpisałem kontrakt z Madrid Natacion. Mam też pięcioletnie doświadczenie pracy w hiszpańskiej kadrze i nie zawsze wszystko wyglądało idealnie. To jednak dobra posada – finansowo i pod innymi względami.
Miał też m.in oferty prowadzenia reprezentacji Malezji oraz Kataru.
Nie mogę powiedzieć, że aspekt ekonomiczny nie jest ważny, trójka dzieci w końcu zobowiązuje. Ale nigdy nie był on najważniejszy. Oczywiście łatwo tak mówić, kiedy nie ma się problemu z pieniędzmi. Dwa lata temu znalazłem się bez pracy. Musiałem szukać zatrudnienia w innym zawodzie. Przez półtora roku zarabiałem na życie, ucząc angielskiego w różnych firmach. Może jestem zbyt wygodny, ale samo mieszkanie w Malezji, będąc otoczonym kompletnie inną kulturą, to za duże poświęcenie. Dobrze nam w Madrycie.
Przed przeprowadzką do Hiszpanii mieszkał pan w Stanach Zjednoczonych, a w drugiej połowie lat 90. studiował na uczelni Berkeley w Kalifornii. Prowadził pana Mike Bottom, wybitny specjalista od sprintów. Lepiej nie dało się trafić.
Miałem strasznie dużo szczęścia. Tak jak wielokrotnie wspominałem, jestem wdzięczny PZP za zainwestowanie we mnie i wysłanie mnie do Kalifornii, jak miałem 16 lat. Na wstępie trafiłem pod skrzydła Billa Rose’a, który ze sprintami nie miał nic wspólnego. Skupiał się na długich dystansach i jego metody też były do nich dostosowane. ale nauczyłem się od niego wiele w zakresie motywacji. Przychodziłem na treningi i “gryzłem wodę”, dawałem z siebie wszystko. Potem wybrałem uniwersytet Berkeley, bo byłem wielkim fanem Matta Biondiego i chciałem pływać tam, gdzie on pływał. Tym sportem zaraziłem się zresztą podczas igrzysk w Seulu, kiedy Amerykanin odnosił wielkie sukcesy, a medal zgarnął też Artur Wojdat.
Potem okazało się, że znalazłem się na jednej z najlepszych pod względem edukacji uczelni na świecie. Wcześniej o tym kompletnie nie myślałem. Mam za sobą więc wiele nieprzespanych nocy, w czasie których starałem się nadrabiać zaległości. Po roku do Berkeley przyszedł Mike Bottom i otworzyła mi się nowa perspektywa pływania. Wtedy był to pewnie jedyny trener na świecie, który stosował metody treningowe, jakie znamy dzisiaj. Zaczął tendencję rzadszego pływania, ale z olbrzymim naciskiem na technikę oraz pracę na siłowni.

Kizierowski oraz Mike Bottom, 2006 rok
Zainspirował pana do zostania trenerem?
Dokładnie. Nigdy nie myślałem, żeby być trenerem, dopóki nie zacząłem z nim trenować. Rozbudził we mnie pasję do pływania. Fascynują mnie wszystkie elementy tego sportu: psychologiczne, fizjologiczne, techniczne. Tak więc dzięki współpracy ze szkoleniowcami, jak Rose oraz Bottom, jestem tu, gdzie jestem i robię to, co bardzo lubię robić.
Mike Bottom ma wykształcenie psychologiczne. Podobnie zresztą jak Bob Bowman, który prowadził Michaela Phelpsa. Dobry trener musi być dobrym psychologiem?
Przede wszystkim mówimy o niezwykle ciężkim i monotonnym sporcie. Choćby w piłce nożnej zawodnicy są pod presją każdego tygodnia, grają mecz za meczem. W pływaniu natomiast maksymalnie trzy razy w roku trzeba się przygotować do ważnych zawodów. Wszystkie inne starty mają wymiar bardziej kontrolny i zawodnicy podchodzą do nich przemęczeni. Psychologia ma więc niemałe znaczenie, bo trzeba tych ludzi przytrzymać przy tym sporcie i zmotywować, aby codziennie przychodzili na trening ze świadomością, po co to robią. Dodam, że sporo zawodników, kiedy kończy z pływaniem, absolutnie zrywa więzy ze swoim trenerem. Często istnieje przemęczenie w tej relacji i naprawdę trudno o przyjaźń. Natomiast z Mikiem Bottomem nie tylko ja, ale myślę, że wszyscy zawodnicy mają naprawdę dobre stosunki.
Przejdźmy do sytuacji w światowym pływaniu. Michael Phelps był gigantem, ale jego rekordy padają jeden za drugim. Jak to jest, że ten sport cały czas idzie do przodu?
Technologia treningowa się nieustannie zmienia. Znacznie więcej wiemy też o odpoczynku. To jest ta dziedzina, w której się bardzo poprawiliśmy. Do tego suplementacja, korzystanie z zaawansowanych sprzętów do regeneracji kończyn… Na pewno urodzi się jeszcze ktoś z porównywalnym talentem do Michaela Phelpsa. Nie można powiedzieć, że kogoś takiego nigdy nie będzie. Największa obecnie gwiazda pływania – Caeleb Dressel – robi wyniki pokroju zawodników, którzy pływali w niedozwolonych strojach. A wydawałoby się, że jest to niemożliwe.
Dressel to trochę inny przypadek niż Phelps. Dopiero po przekroczeniu dwudziestego roku życia zaczął dominować.
Jako młodzik nie miał specjalnie dużych obciążeń. Był prowadzony metodami dostosowanymi pod sprint na Florydzie. Natomiast pamiętam, że kiedy miał siedemnaście lat, to już się bardzo wyróżniał. Pływał co prawda na basenie 25-jardowym, więc jego wyniki mogły nie roznosić się po świecie. Było jednak oczywiste, że wyrośnie z niego niesamowity zawodnik. Ciężko porównywać go do Phelpsa, bo mówimy o absolutnym fenomenie. Michael zadebiutował na igrzyskach w wieku 15 lat, a rok później pobił pierwszy rekord świata…
Z jednym z rekordów Phelpsa rozprawił się Kristof Milak, chłopak z rocznika 2000. Jak się popatrzy na Polskę, to osoby, o których mówimy, że mają szansę powalczyć o medal albo wejść do finału – jak na pływaków – mają już swoje lata. Brak naprawdę zdolnej młodzieży to chyba problem, z którego każdy zdaje sobie sprawę.
Stan polskiego pływania nie jest dobry. To fakt. Nie tylko, jeśli chodzi o seniorskie imprezy, ale i mistrzostwa juniorów, na których nie zdobywamy już tylu medali. Na pewno istnieje potrzeba wprowadzenia czegoś nowego. Wszyscy w środowisku musimy być żądni wiedzy. Szczególnie, że teraz na dobrą sprawę nie mamy wiele do stracenia. Jestem pewien, że dużo zawodników potrzebuje świeżych pomysłów i rozwiązań. Wszyscy jesteśmy entuzjastycznie nastawieni do tego sportu i mam nadzieję, że za parę lat dojdziemy do sytuacji, w której będziemy mieli dobrych juniorów, seniorów i takie wyniki jak kiedyś, a może jeszcze lepsze.
ROZMAWIAŁ KACPER MARCINIAK
Fot. Newspix.pl