Rosja i USA. Tylko te dwa kraje wyprzedziły Polskę w medalowej klasyfikacji zapaśników podczas igrzysk olimpijskich w Atlancie. W 1996 roku biało-czerwoni byli w tym sporcie potęgą. W Ameryce zdobyli aż pięć krążków, w tym trzy złote. Sięgali po nie kolejno Ryszard Wolny, Andrzej Wroński i Włodzimierz Zawadzki. Oto zwycięskie historie każdego z nich:
RYSZARD WOLNY
Mistrz olimpijski, który początkowo… nie zakwalifikował się do turnieju w Atlancie. Tak, dobrze czytacie.
Kiedy wydawało się, że Wolny obejrzy igrzyska w telewizji, ktoś we władzach międzynarodowej federacji zapaśniczej wyszedł chyba z założenia, że wszystkie Ryśki to porządne chłopy i wręczył Polakowi dziką kartę.
Radość po uzyskaniu olimpijskiej przepustki musiała minąć Wolnemu dosyć… szybko, a dokładnie wtedy, gdy dowiedział się, że jego pierwszym rywalem będzie Attila Repka. Większości z was to nazwisko nic nie powie, Ryśkowi i całemu zapaśniczemu światkowi mówiło wiele. Albowiem był to mistrz olimpijski sprzed czterech lat, z Barcelony. To nie wszystko – gdyby Polak robił ranking zawodników, z którymi nie lubi walczyć, Repka znalazłby się w top 2, obok Isłama Duguczijewa.
Na szczęście tym razem na macie Wolny nie potraktował Węgra jak swojego bratanka. Zlał go niemiłosiernie, wygrywając walkę 6:1. Po tej potyczce niebiosa znowu się do niego uśmiechnęły – w drugiej rundzie wyciągnął wolny los. To wszystko musiało wprowadzić Polaka w stan euforii, bo kolejni rywale, czyli Kubańczyk Liubal Colas Oris i Uzbek Grigorij Puliajew nie mieli z nim szans. Były to tak jednostronne walki, że nie warto tracić czasu na opisywanie ich.
Wiadomo, że w olimpijskiej wiosce dzieją się naprawdę różne rzeczy. Seks, pijaństwo, tańce – to wszystko nie jest niczym niezwykłym. Inaczej niż facet, który wydziera się na stołówce, że „będzie mistrzem!”. Właśnie takie okrzyki zaprezentował w kierunku swoich kolegów przed finałem Rysiek. Mobilizował się na tę walkę niesamowicie, nie tylko dlatego że gra szła o złoty medal. Chodziło o coś jeszcze – o zemstę.
Rywalem Wolnego był bowiem Ghana Yalouz. Francuz rok wcześniej pokonał Polaka w finale mistrzostw Europy. Tak przynajmniej uznali sędziowie. Wielu dziennikarzy, ekspertów i kibiców miało inne zdanie: że zdobył złoto za sprawą arbitrów. Rysiek zapewne uważał podobnie, dlatego na amerykańskiej ziemi nie chciał pozostawić żadnych wątpliwości, kto jest lepszy.
I faktycznie, Polak zrobił rywalowi z dupy jesień średniowiecza. Wygrał 7:0, a potem zaprezentował sceny, które na zawsze przejdą do historii naszego sportu. Wykonał salto w tył, a następnie pozwolił się rzucić na matę trenerowi Ryszardowi Świeradowi, po czym wycałował plac boju z czułością, roniąc przy okazji łzy.
Po wszystkim selekcjoner nie mógł się nachwalić swojego podopiecznego:
– To była najwspanialsza walka finałów, nie było od niej lepszej. Wolny zaprezentował piękne akcje techniczne, wspaniałą formę. Rysiek rozwiązał wszystkie walki w stójce, nie potrzebował parteru. Zaimponował mi tym i udowodnił, że w zapasach można jeszcze walczyć pięknie i skutecznie.
Co ciekawe, jednym z ojców, a właściwie matek tego sukcesu, była… nauczycielka geografii z Raciborza. Niejaka Regina Sedlaczek poradziła młodemu rozrabiace, aby „zapasy ze szkolnej ławki przeniósł na matę”. Rysiek jej posłuchał, a finał tej pięknej historii obserwowaliśmy w Atlancie. Szkoda tylko, że na kolejnych IO, w Sydney i Atenach, nawet nie zbliżył się do poziomu z 1996 roku. W Australii, podobnie jak w Barcelonie, był siódmy, a w Grecji – dopiero 17…
ANDRZEJ WROŃSKI
O tym, w jak wspaniałej formie był w Atlancie, świadczy jedno – w całym turnieju nie stracił ani jednego punktu! Nie znaczy to jednak, że kolejne walki wygrywał bez potu, bólu i zaangażowania. Nic z tych rzeczy. By stanąć na szczycie, Andrzej musiał zaliczyć naprawdę trudną wspinaczkę. Kluczowy atak miał miejsce w półfinale, w którym spotkał Hectora Miliana. Kubańczyk był mistrzem olimpijskim z Barcelony. Był niezwykle zdeterminowany, prędzej zrezygnowałby dożywotnio z możliwości wejścia do legendarnego hawańskiego Buena Vista Social Club, niż z kolejnego złotego medalu.
– To była moja najtrudniejsza walka w karierze. Strasznie na mnie napadł – wspomina w rozmowie z Weszło Wroński. I rozwija swoją myśl:
– W pierwszej rundzie zdobyłem dwa punkty, ale jak ruszył na mnie na początku drugiej… Kiedy zobaczyłem jego białka – bo oczy prawie wywróciły się mu na drugą stronę – to aż się wystraszyłem, jechałem na wstecznym. Myślałem, że nie wytrzymam, tak na mnie parł. Przeszła mi nawet przez głowę myśl, że oddam mu te punkty, żeby tylko dał mi święty spokój. W pewnym momencie miałem aż ciemno w oczach, ale w końcu otrzeźwienie: „No nie! Andrzej, przecież wygrywasz 2:0 i masz dwie minuty do końca. Musisz wytrzymać”. Bo jakbym to wygrał, zyskałbym prawo walki o złoty medal. Dostałem wtedy kopa, olśnienia jakiegoś, że ruszyłem na niego ostatkami sił. I zdarzył się cud, bo Kubańczyk momentalnie siadł. Przełamałem jego napór, zacząłem wszystko kontrolować. Odżyłem, jakbym wyskoczył spod wody na powierzchnię i porządnie nabrał powietrza. Na minutę przed końcem rywal dostał jeszcze upomnienie za pasywną walkę i już byłem spokojny. A jak już znalazłem się w finale, to nie mogłem tego przegrać. Rzadko przegrywałem finały. Byłem pewny na sto procent, że zdobędę tytuł.
Faktycznie, bilans Polaka w finałowych walkach o mistrzostwo olimpijskie, świata i Europy jest imponujący – sześć wygranych i jedna porażka!
W Atlancie naprzeciwko niego w starciu o złoto stanął Siarhiej Lisztwan. Walka zakończyła się wynikiem 0:0, ale sędziowie nie mieli wątpliwości, kto był lepszy i wskazali na Polaka. Ponoć zaimponował im swoją defensywą, to było zapaśnicze catenaccio na najwyższym poziomie.
Przed turniejem nie brakowało malkontentów uważających, że Wroński nie zdobędzie złota. Bo ma już 31 lat, bo Kubańczyk to klasa sama dla siebie, bo na mistrzostwach Europy w Budapeszcie był dopiero trzeci. Spodziewano się, że Andrzej wróci do domu po cichu, a tymczasem… przedefilował wraz z kolegami bryczką po Warszawie.
– Byliśmy w strojach olimpijskich, z medalami na szyi, ludzie do nas machali. Było super. Sponsorem zapaśników były wtedy zakłady ceramiczne w Opocznie i to ci ludzie załatwili nam taką fetę. Po wyjściu z lotniska wsiedliśmy w bryczki i udaliśmy się na Plac Teatralny. Tam w lokalu odbyła się konferencja prasowa i „delikatny” poczęstunek.
Przypomnijmy, że w USA Andrzej wywalczył drugie olimpijskie złoto. Po pierwsze sięgnął osiem lat wcześniej, w Seulu. W tym miejscu warto przytoczyć kolejny fragment naszego wywiadu z Wrońskim:
Jak zapamiętał pan finałową walkę z Gerhardem Himmelem?
Nigdy wcześniej z nim nie walczyłem. Dzisiaj jest YouTube, różne portale i szybko można się wszystkiego dowiedzieć, kiedyś było znacznie trudniej, a przecież musieliśmy jakoś analizować styl walki przeciwników. Jeśli więc była taka możliwość, trener nagrywał walki zawodników i później po treningu oglądaliśmy te materiały. Każdy miał też pracę domową: po obejrzeniu video trzeba było wynotować w swoim zeszyciku jaką rywal ma stójkę, jakie rzuty wykonuje, na czym najczęściej traci punkty itd. Ale tego Niemca… nie miałem rozpisanego, tyle co wcześniej widziałem go na zawodach. Otrzymałem podstawowe wskazówki i ruszyłem do walki. Pierwsza runda skończyła się 0:0. Pamiętam, że gościu był strasznie silny. W przerwie po tych trzech minutach byłem pewien obaw.
Co to znaczyło być mistrzem olimpijskim w Polsce u schyłku komuny? Wiele drzwi nagle się otworzyło?
Medal rozwiązał dużo problemów. W wojsku byłem jeszcze na okresie próbnym, a po Seulu od razu awansowałem. Dostałem też większe mieszkanie. No i oczywiście stałem się rozpoznawalny, przez co na przykład nie płaciłem mandatów. Teraz policjanci już mnie nie poznają, ale jak wtedy zatrzymywała mnie milicja, to funkcjonariusze patrzyli i mówili: „O, pan Andrzej! Bardzo dziękuję panu za medal, niech pan jedzie zdobywa kolejne”. Nawet dokumentów nie wyciągałem. To było sympatyczne. Tak samo jak w niektórych restauracjach nie pozwalali mi płacić, kolacja szła na koszt szefa kuchni.
Wroński wystąpił też na igrzyskach w Barcelonie i Sydney. Podczas tych drugich weteran wyróżnił się głównie tym, że był chorążym polskiej reprezentacji. Zajął trzynaste miejsce, w rozmowie z „Onetem” tak wspominał australijską przygodę:
– Gdybym miał decydować po raz drugi, na pewno pojechałbym na igrzyska do Sydney. Tam był taki problem, że przed samymi igrzyskami zmieniono kategorie wagowe. Zmieniono na 97 ze 100 kg. Waga do 100 kg bardziej mi pasowała.
W Katalonii Wroński był czwarty, mimo że jechał tam jako obrońca tytułu i faworyt. Niestety, sześć tygodni przed startem nabawił się wyjątkowo nieprzyjemnej kontuzji – pęknięcia żebra. Każdy, kto musiał się z nim zmagać, wie, że w takiej sytuacji trudno się oddycha, a co dopiero walczy.
Andrzej nigdy nie był mięczakiem i mimo to się nie poddał, niestety sił starczyło na zajęcie czwartego miejsca. O tym, że nie był sobą, najlepiej świadczy walka otwarcia – poległ wtedy z Amerykaninem Dennisem Koslowskim, z którym wcześniej w 1992 roku wygrał trzy razy z rzędu…
WŁODZIMIERZ ZAWADZKI
Choć zapaśnik Legii Warszawa budową przypominał Leszka Pisza (167/65), otrzymał ksywkę po innym świetnym piłkarzu – Andrzeju Szarmachu. Dlaczego na Zawadzkiego mówiono „Diabeł”?
Jeden z powodów: bo doprowadzał rywali na macie do szału. Akif Pirim w walce z nim poczuł taką bezradność, że… ugryzł Zawadzkiego w nos. A nie był to jakiś niedzielny zapaśnik, tylko mistrz olimpijski z Barcelony. Turek nie wytrzymał nerwowo, bo Włodek był świetnie przygotowany fizycznie i nieustannie go atakował. To właśnie te dwie cechy dobijały przeciwników, to właśnie m.in. dzięki nim nosił taki, a nie inny przydomek.
We wspomnianej Barcelonie Zawadzki zajął czwarte miejsce. Mimo to mówiło o nim całe środowisko zapaśnicze. Zdaniem wielu stoczył bowiem najpiękniejszą walkę tamtych igrzysk. Rywalem Polaka był Siergiej Martynow. Kiedy nasz zawodnik prowadził 5:0, wydawało się, że jest po wszystkim. Reprezentant WNP wspaniale się jednak odbudował i jakimś cudem wygrał 9:8. Olimpijski finał odjechał chłopakowi z Polan, małej wsi pod Radomiem.
Podobnie jak medal.
Zmęczony heroicznym bojem Włodek uległ w walce o brąz 0:3 Juanowi Luisowi Marenowi. Zapewne wtedy chciało mu się płakać ze złości. Nie mógł jeszcze wiedzieć, że za cztery lata to właśnie z Kubańczykiem będzie wiązać się jego najpiękniejsze wspomnienie w karierze…
To właśnie z nim Zawadzki walczył o złoto w Atlancie. Umówmy się – Włodek był wtedy pod olbrzymią presją. Wcześniej mistrzami olimpijskimi zostali już Wolny i Wroński, cała Polska liczyła, że Zawadzki dołączy do tego duetu.
– Walczyło się z nim źle – wspominał po latach – Byłem od niego niższy. Kiedy jednak okazałem się lepszy w pierwszym parterze, nabrałem wiary. Było 1:1 i wyszedł mi wózek, który solidnie “przepracowałem” z trenerem Stanisławem Krzesińskim. Pod koniec walki miałem dosyć siły, by zapanować nad atakami Kubańczyka.
3:1 i kolejne złoto dla biało-czerwonych stało się faktem (Zawadzki był potem jeszcze 19. w Sydney i 16. w Atenach)!
Walki naszych mistrzów komentował dla TVP Marek Tronina, obecnie organizator Maratonu Warszawskiego. Poprosiliśmy go, by wspomniał amerykańskie igrzyska:
Zabawne, że starcie Ryśka Wolnego o złoto było jednocześnie moim… pierwszym komentarzem na żywo w telewizji. Człowiek gada do mikrofonu, ma świadomość, że słuchają go miliony, a jednocześnie nigdy wcześniej tego nie robił – niezła historia, prawda? Tak w ogóle przystąpiłem do tej walki bardzo rozentuzjazmowany, bo z pół godziny wcześniej po złoto sięgnął Paweł Nastula. To działo się w tej samej olbrzymiej hali, przedzielonej taką dużą kotarą. Niestety, nie mogłem obserwować jego walki na żywo, czekałem bowiem na stanowisku na swoje wejście na wizję. Po wszystkim radość była jeszcze większa, szczególnie, że Rysiek zlał Francuza, z którym rok wcześniej przegrał finał mistrzostw Europy. Chwilę potem swoją walkę wygrał Andrzej Wroński i na koniec niedzieli mieliśmy na swoim koncie cztery złota, bo przecież dzień wcześniej odpaliła Renata Mauer. Tym samym Polska została liderem klasyfikacji medalowej, to było coś kompletnie niewyobrażalnego.
Jakim cudem nie komentowałeś live np. półfinałów?
To były takie czasy, że na żywo pokazywano z igrzysk tylko starcia finałowe. Być może za dodatkową dopłatą można było dokupić bezpośredni dostęp do mniej ważnych walk, nie wiem, w każdym razie TVP tego nie zrobiła. Zatem wcześniej komentowałem m.in. pojedynki Wrońskiego i Wolnego, ale wyglądało to tak: siedziałem na trybunach z kamerzystą Tadeuszem Jeżakiem. On nagrywał poszczególne starcia, ja miałem mikrofon podłączony do kamery i coś tam o tych walkach opowiadałem. Potem wysyłało się to do Warszawy i dopiero wtedy szło na wizję. Tak robiło się telewizję zaledwie nieco ponad dwie dekady temu mój drogi!
KAMIL GAPIŃSKI
współpraca: RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. Newspix.pl