Arvydas i Domantas Sabonis. Gdy syn spełnia marzenia ojca

Arvydas i Domantas Sabonis. Gdy syn spełnia marzenia ojca

W szczycie kariery był zamknięty w szponach światowego mocarstwa. Kiedy łańcuchy puściły, a olbrzymie dłonie wyciągnęły się w kierunku wolności, na jego kark padło kolejne uderzenie. A raczej uderzenia, które następowały w regularnych odstępach czasu. Kontuzje Achillesa, kolan, kostki oraz stopy. Jako 31-latek mógł ubiegać się o miejsce parkingowe dla inwalidów. Kiedy wreszcie zagrał w NBA, był już cieniem samego siebie. Mistrz olimpijski Arvydas Sabonis nie zrobił kariery na miarę możliwości. Jego syn Domantas miał szczęście urodzić się w innych czasach. Jako największa gwiazda litewskiej koszykówki spełnia marzenia, które ojciec zrealizował co najwyżej w połowie.

Powiedzieć o nim, że był wielki, to nie powiedzieć nic. Absolutny gigant.

Urodził się 19 grudnia 1964 roku i poniekąd dobrze, bo gdyby przyszedł na świat dwadzieścia lata wcześniej, to nikt nie byłby na niego gotowy. Jeszcze w latach 60-tych podkoszowi nie mogli pochwalić się specjalnie imponującymi warunkami fizycznymi. Dość powiedzieć, że najwybitniejszy polski koszykarz tamtych lat – Mieczysław Łopatka, grając na pozycji środkowego, mierzył niecałe dwa metry. Posiłki serwowane w Kownie musiały być jednak sporych rozmiarów, bo Arvyadas Sabonis rósł i rósł, aż zatrzymał się na kolosalnych 221 cm.

Nie był też chłystkiem, którego powaliłby podmuch wiatr, albo mocny, odpowiednio wycelowany łokieć. Jego nogi masywnością przypominały konary drzew. Dłonie – a może grabie – objętością pokrywały niemal całą pomarańczową piłkę. Wątpliwe, aby ktokolwiek odważył się stoczyć z nim pojedynek w siłowaniu na rękę. Jeszcze zostałyby z niej wióry. To wszystko podlane około 130 kilogramami wagi, na którą w dużej mierze składała się czysta masa mięśniowa.

Litwin nie przypominał sylwetką współczesnych sportowców, wyżyłowanych herosów z tkanką tłuszczową zredukowaną do granic ludzkiego organizmu. Dało się jednak dostrzec w nim pierwotną krzepę, która leży tylko w genach. Arvydas Sabonis równie dobrze mógł zostać najwyższym na świecie drwalem. Takim który jednym uderzeniem powalałby błyskawicznie całe drzewo. Wyglądem zresztą również zdarzało mu się przypominać drwala.

Zdarzało, bo w karierze przeszedł wiele transformacji. Zarówno pod względem wyglądu, jak i stylu gry. Niegdyś podczas biegania od kosza do kosza towarzyszyły mu powiewające, sięgające niemal do ramion włosy. Ułożone w stylu czeskiego hokeisty – krótko z przodu, długo z tyłu. Do tego zarost ograniczony do bujnych wąsów. Lata później postanowił, że nie zamierza już zużywać tyle szamponu. I również nogi nie były takie same. Jakby wolniejsze, mniej taneczne i rytmiczne. Kolumny przemieszczające się z gracją szachowej wieży.

Był największą na świecie baleriną, ale w NBA zagrał jako zmęczony życiem robotnik. Też słusznych rozmiarów, ale ograniczony – nie pozwalającą mu na dawny poziom dominacji – kulejącą mobilnością. Każdy krok przychodził mu jakby z trudem.

*****

Młody Domantas trochę jak ojciec zaprzecza szeroko przyjętym regułom.

Nie robi niczego ponad wymiar. Ba, wręcz przeciwnie. Jego styl gry jest do bólu szablonowy. Oparty na podstawach, ale wyćwiczonych do absolutnej perfekcji. Jest jak uczeń na szóstkę. Wraca do domu i rozwiązuje wszystkie zadania domowe. Przy okazji zahacza również o te oznaczone gwiazdką, które u innych budzą niechęć. Na dokładkę przeczyta kilka stron z podręcznika. Domantas jest tym sztywnym kujonem, który ma wszystko wykute. Nie wywołuje takiego wrażenia jak zdolni uczniowie, którzy na mecz potrafią przyjść na kacu.

Tak jak chciałbyś siedzieć z nim w szkolnej ławce – bo jego obecność magicznie pomaga przy kartkówkach – tak chciałbyś być jego kolegą z drużyny. Bo z Litwinem współpracuje się po prostu łatwo i na jasnych zasadach. Wyczyści wszystkie spudłowane przez rywali rzuty, pośle podanie kiedy wystawisz się na dobrą pozycję, jak i również samemu bez większych problemów skieruje piłkę do kosza.

Z tym, że tak jak Domantas Sabonis się już nie gra.

Skrzydłowy powinien rzucać za trzy. I to nieważne, czy ten “niski”, czy “silny”, kierując się specyficznym polskim nazewnictwem. Środkowy powinien natomiast łapać zawieszone trzy metry nad ziemią podania lobem i pakować je z hukiem między obręcz. Sabonis występuje na obu pozycjach. W powietrzu jednak za długo się nie unosi, a za rzucaniem z dalekich odległości również nie przepada.

Jest jednak piekielnie skuteczny w tym co robi. I chociaż ma zaledwie 23 lata i jeszcze niedawno pełnił funkcję etatowego rezerwowego, pewnym krokiem wyrasta na kolejną europejską gwiazdę NBA.

*****

Na początku lat osiemdziesiątych, filozofia budowy zespołu w NBA była oparta na prostej zasadzie. Po pierwsze i ostatnie: znajdź wielkiego dryblasa. Giganta, który zdominuje rywala po obu stronach parkietu. Przeżre i wypluje bezradnych obrońców, a po chwili wykorzysta długie łapska do blokowania rzutów przykrótkich śmiertelników. Do obręczy sięgnie niemal bez podnoszenia się z ziemi i nie potrzebuje dwóch rąk, aby spokojnie trzymać piłkę.
Kluby prześcigały się więc w wybieraniu w drafcie wysokich zawodników. W latach 1968-1988 tylko sześciokrotnie wybierający z pierwszym numerem zespół zdecydował się postawić na skrzydłowego lub obrońcę.

Skąd wziął się ten trend? Przede wszystkim, trywialna logika. Koszykówka jest sportem dla wysokich, prawda? Posłużmy się chłopskim rozumiem: bierzemy gigantów, dajemy im pieniądze, piłkę i niech grają. Po drugie historia. Lata 60. w NBA zostały absolutnie zdominowane przez Boston Celtics, których środkowy Bill Russell poprowadził do jedenastu tytułów mistrzowskich (dwa pierwsze jeszcze w 1957 i 1959 roku).

Za jego wielkiego rywala uchodził Wilt Chamberlain, który również zapisał się wielkimi literami na kartach historii. W odróżnieniu od Russella, błyszczał głównie pod względem indywidualnych popisów. Jako pierwszy koszykarz w historii zdobył w jednym meczu trzycyfrową liczbę punktów, co do dzisiaj pozostaje niepobitym osiągnięciem. Sto punktów. Pewnie o tym kiedyś słyszałeś? Kultowe stało się zrobione tuż po historycznym meczu zdjęcie. Obdarzony zalotnym uśmiechem Wilt trzyma kartkę papieru, na której wymazane są trzy cyfry (1-0-0).

Niesamowite wyczyny wymienionych wyżej panów utkwiły ludziom w pamięci. W kolejnych latach przez ligę przewinęło się pełno utalentowanych podkoszowych. Pierwszy na myśl przychodzi Kareem Abdul Jabbar, ale choćby w 1977 roku po mistrzostwo sięgnęli Portland Trail Blazers. W ich barwach brylował absolwent uczelni UCLA i podopieczny legendarnego Johna Woodena – Bill Walton. Biały jak kreda i smukły jak topola rudzielec. Obdarzony niemal 215 centymetrami wzrostu i niesamowitym czuciem gry. Jego dominacja zakończyła się jednak niemal tak szybko, jak się zaczęła. Niezliczone kontuzje – głównie stopy – nie pozwoliły mu nigdy w pełni rozwinąć skrzydeł. Brzmi znajomo?

*****

Podobno aby osiągnąć mistrzostwo w sporcie, należy zaangażować się w niego na poważnie już od najmłodszych lat. To reguła, która w wielu dyscyplinach jest niezaprzeczalnie prawdziwa. Nie zostaniesz gimnastykiem, jeśli szybko nie zaprzyjaźnisz się ze szpagatem. Trudno marzyć o karierze piłkarskiej, jeśli nie kopałeś od małego. Pewnych braków po prostu nie nadrobisz. Koszykówka to osobna bajka. Szczególnie kiedy zostałeś obdarzony wyjątkowymi warunkami fizycznymi. Arvydas Sabonis zaczął swoją przygodę ze sportem stosunkowo późno – bo jako trzynastolatek – ale już cztery lata później zadebiutował w dorosłej kadrze ZSRR.

Wielu Amerykanów nie zdawało sobie sprawy, że po drugiej stronie oceanu istnieje ktoś taki. Szczególnie, że mówimy o specyficznych czasach, w których świat dzielił się na dobrych i złych. A z perspektywy Stanów Zjednoczonych, Sabonis chcąc, nie chcąc, był w obozie tych złych. Jeden z klubów NBA pod względem skautingu prześcigał jednak resztę ligi o kilometr. Portland Trail Blazers pozyskali prawa do rosłego środkowego w 1986 roku, ale przez lata nie mogli zrobić z nich użytku.

Najwiekszym grzechem Sabonisa jest jego lenistwo. Wszystko dlatego, że nie ma wymagającej konkurencji. Podczas meczów zawsze wygląda, jakby był znudzony – Panagiotis Yannakis, Grek wybrany w 1982 roku w drafcie NBA.

Karierę Arvydasa możemy podzielić na dwie części. Młodego Sabonisa i starego Sabonisa, tudzież Sabonisa sprzed kontuzji i Sabonisa po kontuzjach. O pierwszym krążą legendy. Gigant, dominator, tytan. Rzucał za trzy, dryblował jak rozgrywający, a przy tym nie zaniedbywał swoich tradycyjnych obowiązków, dominując strefę podkoszową. – Patrzyliśmy się na siebie i nie mogliśmy uwierzyć w to co widzimy. Po tym co zagrał w pierwszej połowie, mogłeś równie dobrze spisać zasady koszykówki od początku – wspominał mecz ZSRR, Bill Walton.

Błyskawicznie stał się największą gwiazdą reprezentacji, która w tamtych czasach uchodziła za prawdziwe koszykarskie mocarstwo. Niemała w tym zasługa Aleksandra Gomelskiego, uważanego za najlepszego trenera na Starym Kontynencie. Sabonis darzył go olbrzymim szacunkiem. Do tego stopnia, że zmęczony po długim klubowym sezonie, regularnie pojawiał się na obozach kadry, bez litości dla swojego ponad 100-kilogramowego ciała. – Wielu sportowców miało okazję trenować u znakomitych trenerów, ale Sabonis miał zaszczyt być zawodnikiem Gomelskiego. Mogłeś to zauważyć: kiedy słyszał to nazwisko, jego twarz automatycznie zmieniała swój wyraz – oceniał Walton.

Gomelski to postać legendarna. Niejednokrotnie bywał określany jako sowiecki odpowiednik słynnego Johna Woodena, trenera uczelni UCLA (w barwach której występował Bill Walton). Rosjanin posiadał nie tylko znakomite umiejętności przywódcze i zmysł taktyczny, ale co ważne – i ironiczne – obdarzył Sabonisa wolnością i zaufaniem. Mógł być zawodnikiem, jakim zawsze chciał. Gomelski nie narzucał mu tradycyjnego stylu gry, nie zmuszał do stania pod koszem, nie zabraniał rzucać z dystansu.

Dzięki temu Sabonis ewoluował w niespotykanego wcześniej środkowego. Gomelskiemu bardzo zależało jednak, aby jego oczko w głowie nie opuszczało bezpiecznego gniazda. Nie zamierzał pozwolić mu na karierę za oceanem. Zdarzało mu się nawet sugerować rodzinie koszykarza, że wyjazd do Stanów wiązałby się z wielkim niebezpieczeństwem. Dodatkowo trener pragnął, aby jego ulubieniec – mimo długiego i ciężkiego sezonu klubowego – pojawiał się na każdym zgrupowaniu reprezentacji. Jedno wolne lato. Tyle być może wystarczyłoby, aby 22-letni środkowy wiosną 1986 roku nie zerwał ścięgna Achillesa.

Od tamtego momentu, aż do końca kariery, problemy zdrowotne nie opuszczały go na krok. W 1988 roku otrzymał przepustkę na wylot do Stanów. Portland Trail Blazers zaoferowali zawodnikowi pomoc w leczeniu wciąż wadliwego ścięgna Achillesa. Jego przełożeni niechętnie, ale mając na uwadze własny interes, zezwolili mu na krótki pobyt w obozie wroga. Sabonis przeszedł skomplikowaną operację, po której potrzebował długich miesięcy rehabilitacji. Wielkimi krokami zbliżały się jednak igrzyska olimpijskie w Seulu, a Gomelski nie wyobrażał sobie swojego zespołu bez największej gwiazdy. Arvydas nie miał nic do gadania i musiał przystąpić do długiego i wymagającego turnieju.

ZSRR trafił do grupy A, gdzie zakładając komplet zwycięstw, miał szansę uniknąć Stanów Zjednoczonych aż do finału. Przegrane spotkanie z Jugosławią poskutkowało jednak drugim miejscem i trafieniem do amerykańskiej części drabinki. Najpierw na ich drodze stanęła jednak Brazylia. Niewygodny rywal, głównie przez obecność króla strzelców igrzysk – Oscara Schmidta (o którym pisaliśmy tutaj). ZSRR ostatecznie wygrało 110:105, ale zdecydowanie nie była to łatwa przeprawa.

Znaczniej lepiej poradzili sobie Amerykanie, którzy w ćwierćfinale bez większych problemów ograli Portoryko. Taki scenariusz oznaczał jedno – rewanż za finał igrzysk sprzed szesnastu lat. Mało kto spodziewał się tego starcia w tak wczesnej fazie turnieju. Liczono, że tak jak w Monachium w 1972, dwóch gigantów skrzyżuje rękawice dopiero w wielkim finale. Symboliki zabrakło, ale oczywiście obie ekipy chciały udowodnić wrogowi swoją wyższość.

Igrzyska w Seulu były ostatnimi, w których Amerykanie wystawili ekipę złożoną wyłącznie z graczy występujących na co dzień w uczelnianej lidze NCAA. Nie oznaczało to jednak, że brakowało im gwiazd. Za umieszczanie piłki w koszu odpowiedzialni byli m.in Dan Majerle, w późniejszy latach kluczowy gracz Phoenix Suns i Miami Heat oraz Mitch Richmond, jeden z najlepszych strzelców lat dziewięćdziesiątych. Pod koszem zazwyczaj mniej rosłych, a zawsze mniej atletycznych rywali, dominował David Robinson. Przyszły zdobywca statuetki MVP w NBA oraz przyszły członek Galerii Sław.

Największe zainteresowanie wzbudzał naturalnie pojedynek środkowych. Amerykanie doceniali Sabonisa, jak i również nie kryli ekscytacji ze skali talentu Robinsona. Zawodnika obdarzonego zarówno fantastycznymi warunkami fizycznymi, jak i niespotykaną, jak na jego posturę, mobilnością. Przy wzroście sięgającym ponad 213 cm Robinson poruszał się jak sarenka, przemykając po parkiecie z gracją i szybkością, jakich pozazdrościć mogło mu wielu skrzydłowych. Pod względem koszykarskim był absolutnie kompletny – z piłką potrafił wszystko, a w obronie nie dało się go przejść. Dość powiedzieć, że rok później, podczas debiutanckiego sezonu w NBA, notował średnio 3.9 bloków i 1.7 przechwytów na mecz.

Sabonis był jednak od niego niemal o głowę wyższy, a przy tym znacznie potężniejszy. Robinson co prawda w kolejnych latach znacząco nabrał muskulatury, ale wtedy przy rosłym Litwinie wyglądał jak chucherko. Co ciekawe, nie był to ich pierwszy pojedynek, ponieważ dwa lata wcześniej zmierzyli się ze sobą już w finale mistrzostw świata. Wtedy wygrali Amerykanie, a pod względem punktowym lepiej wypadł Robinson – autor 20 oczek (przy 17 Sabonisa).

Nietrafnie utarło się, że Sabonis bez większych problemów ogrywał Amerykanina. Udowadniając tym samym, że niestraszne są mu nawet największe talenty zza oceanu. To błędne stwierdzenie, które wzięło się ze sporego sentymentu i sympatii, jakimi ludzie darzyli pechowego olbrzyma z Litwy. W obu starciach jakie stoczyli między sobą środkowi, statystyki przemawiały na korzyść Robinsona. Oczywiście liczby mogą być złudne, ale jedno jest pewne: nie było mowy o jakiejkolwiek dominacji żadnej ze stron.

W półfinale igrzysk w Seulu tym razem triumfowało ZSRR. Sabonis zakończył mecz z efektownym double-double – 13 punktów i 13 zbiórek, a jego rywal odpowiedział 20 punktami i 12 zbiórkami. Na kolejne starcie tej pary musieliśmy poczekać aż do 1996 roku.

Bill Walton: – Koszykówka to przede wszystkim gra kreatywności, wyobraźni i ekspresji. Jeśli występujesz na najwyższym poziomie i stajesz się najlepszy, są one decydujące. Genetyka nie odgrywa wcale dużej roli. A Sabonis miał to wszystko. Miał wszystko poza zdrowiem.

******

Nie w tym stanie.

W 1989 roku padła największa bariera dzieląca go od NBA. FIBA wprowadziła przepisy, które zezwoliły zawodnikom z Europy na swobodne występy w najlepszej lidze świata. Bez konieczności rezygnacji z bronienia barw narodowych. To oznaczało, że Sabonis mógł podpisać kontrakt z Portland Trail Blazers, a latem brać udział w zgrupowaniach reprezentacji ZSRR. Rozwiązanie, które w teorii zadowalałoby zarówno sztab szkoleniowy kadry, jak i samego zawodnika.

Litwin postanowił jednak nie skorzystać z nadarzającej się okazji. Lata nieustannych występów, jak i również feralne igrzyska w Seulu, doprowadziły jego ciało do absolutnej ruiny. Blazers co prawda wciąż chętnie skorzystaliby z usług środkowego, ale duma Sabonisa nie pozwalała mu grać na pół gwizdka. Chciał, aby NBA poznała go jako dominatora, a nie kulejącego giganta. Przecież te same knypki, które kilka lat temu zmiótłby z powierzchni parkietu, teraz mogły sprawiać mu problemy.

W barwach Żalgirisu Kowno osiągnął już wszystko co możliwe, trzykrotnie zdobywając tytuł mistrza ligi ZSRR (kraje wchodzące w skład wschodniego mocarstwa nie brały wtedy udziału w Eurolidze). Jego kolejnym przystankiem okazał się być hiszpański Forum Valladoid, który jak sam Sabonis określił, wyróżnił się jako najszybszy i najbardziej konkretny z potencjalnych pracodawców. Po trzech latach bez większych zespołowych sukcesów opuścił ich szeregi, przechodząc w 1993 roku do prawdziwego europejskiego giganta – Realu Madryt.

Siedmiokrotny triumfator Euroligi przeżywał w tamtym czasie nieco gorszy okres. Po ostatnie mistrzostwo Hiszpanii sięgnął w sezonie 1986/87, a w poszukiwaniu siódmego triumfu w europejskich rozgrywkach, należało cofnąć się do samego początku lat osiemdziesiątych. Z Sabonisem madrytczycy błyskawicznie wrócili na tron obu galaktyk.

Kiedy wróciłem do Stanów, ludzie często pytali mnie o jedno. Gdybym mógł zacząć wszystko od początku – kogo potrzebowałbym w Madrycie, aby zdobyć mistrzostwo? Bez chwili zawahania odpowiadałem: Sabonisa. Najlepszym graczem w Europie był Sabonis. Najtrudniejszym graczem do zatrzymania też był Sabonis. Skauci często stawiali Toniego Kukoca i Sabonisa w jednym szeregu, a ja zawsze mówiłem: tak, Kukoc jest dobry, powinien nawet grać w NBA. Jeśli jednak chciałeś wygrywać, nie było nikogo lepszego niż Sabonis – wspominał George Karl, trener “Los Blancos” w latach 1989-1990 i 1991-1992.

W 1996 roku Litwin powiedział sobie: teraz albo nigdy. Po wypełnieniu kontraktu w Hiszpanii i odniesieniu wszelkich możliwych sukcesów na Starym Kontynencie, postanowił zerwać kłódkę i przekroczyć progi najlepszej koszykarskiej ligi świata. – Nie jestem już lokomotywą, tylko co najwyżej małym wagonem – zapewnił na wstępie. Tuż po podpisaniu kontraktu z Blazers klubowy doktor przeprowadził rutynowe badania. Diagnoza wyszła jednoznaczna: ciało Sabonisa jest w takim stanie, że może bez wahania parkować w strefie dla inwalidów.

Jego przygoda w NBA potrwała osiem lat. Sukcesy? Coś tam wpadło. W debiutanckim sezonie został wybrany do piątki najlepszych debiutantów ligi (jako 31-latek, wiekowy żółtodziób, prawda?). Dwukrotnie dochodził też do finałów konferencji zachodniej – w 1999 i 2000 roku. Przemawiała przez niego solidność. Nigdy nie zagrał w Meczu Gwiazd, ale nie stronił od żadnego wyzwania – nawet rywalizacji z najbardziej dominującym zawodnikiem tamtych czasów, Shaquille’m O’Neal’em.

Wielokrotnie pytałem: Arvydas, jak z twoją stopą? Odpowiadał: Tak jak zawsze. Boli. Nigdy nie przestaje. Zmienny był tylko poziom bólu. Jednego dnia większy, drugiego nieco ustępował. Ale zawsze mu to przeszkadzało. Patrzyłeś na rentgen i mogłeś tylko się zastanawiać: na Boga, jak on jest w stanie biegać? – wspominał Jay Jensen, trener od przygotowania motorycznego w Portland Trail Blazers

*****

Na świat przyszedł w 1996 roku. Syn najwybitniejszego koszykarza (a może sportowca?) w historii Litwy oraz miss Wilna. W tamtym czasie jego ojciec był już zawodnikiem Portland Trail Blazers, przez co Domantas oraz dwójka jego braci – Zygimantas (lepiej znany jako Ziggy), oraz Tautvydas (Tuti) wychowywali się w Stanach Zjednoczonych. Kiedy Arvydas rozgrywał akurat mecze domowe, matka zabierała ich na halę Rose Garden. W przerwach pomiędzy rozgrzewkami i treningami zespołu, małe szkraby miały okazję pobawić się piłkami. Jeden z zawodników Blazers – Rasheed Wallace wołał na nich: Sabonis Junior, Sabonis Junior Junior oraz Sabonis Junior Junior Junior.

W stanie Oregon rodzeństwo spędziło pierwsze siedem lat życia. W 2003 roku z inicjatywy ojca cała rodzina przeprowadziła się do Malagi. Właśnie w Hiszpanii – a nie na Litwie – drugi najmłodszy z rodzeństwa (bo w międzyczasie urodziła się siostra Ausrine) Domantas stawiał pierwsze poważne kroki w zawodowej koszykówce. Nie minęło wiele czasu, a otrzymał szansę na grę w pierwszym zespole. Od szesnastego roku życia reprezentował barwy Unicaji Malaga, zbierając cenne minuty na poziomie ligi hiszpańskiej oraz Euroligi.

W klubie posługiwał się językiem hiszpańskim, w domu przechodził na litewski, a w szkole używał…angielskiego. Rodzice uznali bowiem, że najlepszym rozwiązaniem będzie zapisanie ich syna do placówki anglojęzycznej. Być może wiedzieli już, że czeka go przyszłość w NBA. Domantas trafił, a raczej powrócił do Stanów Zjednoczonych jeszcze wcześniej niż zakładano. Po skończeniu szkoły średniej postanowił posłuchać rad brata, zasilając szeregi uczelni Gonzaga University. W akademickiej lidze NCAA miał w założeniu spędzić dwa lata, a następnie zgłosić się do draftu NBA. Tak też się zresztą stało.

Zanim “koszykarska przyszłość rodziny” (jak od dawna nazywał go Arvydas) sięgnęła chmur, na jego drodze stanęły bardziej prozaiczne problemy. Domantas co prawda urodził się i spędził sporo czasu w Portland, ale wciąż był zaledwie osiemnastolatkiem, który nagle znalazł się w kompletnie innej rzeczywistości. Pierwsze miesiące w praktycznie obcym kraju nie należały więc od łatwych.

W aklimatyzacji Litwinowi pomógł inny Europejczyk. Jeden z najbardziej utalentowanych polskich koszykarzy ostatnich lat – Przemysław Karnowski. Ten do Gonzagi trafił dwa lata wcześniej. – Jak każdy europejski zawodnik musiał dostosować się do stylu życia, czy całej uczelnianej kultury. Wiem jak to jest, sam przez to przechodziłem. Jako starszy kolega starałem się mu pomóc – wspomina w rozmowie z nami.

Podczas pierwszego sezonu na uczelnianych parkietach Domantas pełnił rolę rezerwowego. Nie zniechęcał się jednak statusem pierwszoroczniaka, robiąc pełny użytek ze swoich ograniczonych minut na parkiecie. Notował średnio aż 9.7 punktów i 7.1 zbiórek na mecz. – Na treningach zawsze była walka, musieliśmy siebie nawzajem kryć. Było ciężko, zarówno dla niego i dla mnie, ale myślę, że obaj wynieśliśmy z tej rywalizacji bardzo dużo – ocenia Karnowski.

Drogę do większej roli w zespole otworzyła mu…kontuzja Polaka. Karnowski w listopadzie doznał urazu pleców, co przerodziło się w operację i kilkumiesięczny rozbrat z koszykówką. W pierwszej piątce zastąpił go właśnie młody Sabonis. Litwin w pełni wykorzystał swoją szansę. Szybko stał się jedną z największych gwiazd NCAA, niemal dwukrotnie powiększając średnie punktów i zbiórek (17.6 i 11.8).

W mgnieniu oka z rezerwowego ewoluował w gwiazdę. Po upływie kilku miesięcy od końca drugiego sezonu na uczelni, podpisał kontrakt w NBA. Orlando Magic wybrało go z 11. numerem w drafcie, po czym wysłało do Oklahoma City Thunder. Pierwszy rok w NBA – jak to już bywa – nie należał do najłatwiejszy. W zespole prowadzonym przez Russella Westbrooka Litwin ograniczał się do rzutów za trzy i wykonywania tzw. brudnej roboty. Jego największe atuty bywały niewykorzystywane, bo ani nie dostawał piłki tyłem do kosza, ani nie miał okazji do podawania jej w kierunku ścinających pod kosz kolegów.

Po raz kolejny jednak uśmiechnął się do niego los. Po nieudanym sezonie, Thunder panicznie szukali możliwości wzmocnienia składu. Konieczne wydawało się sparowanie Westbrooka z drugą gwiazdą. Po tygodniach poszukiwań i wykonanych telefonów, władze klubu przeprowadziły jedną z najbardziej zaskakujących transakcji w historii ligi. Paul George powędrował z Indiany Pacers do Thunder, a w drugą stronę trafili Victor Oladipo oraz właśnie Sabonis. W tamtym momencie wszystko przemawiało na korzyść poprzedniego pracodawcy Litwina. Nikt nie miał wątpliwości co do umiejętności George’a, podczas gdy zarówno Oladipo, jak i Sabonis uchodzili za przeciętnej jakości talenty.

Zmiana barw klubowych była dla Sabonisa prawdziwym błogosławieństwem. Liczby zresztą mówią same za siebie. Podczas debiutanckich rozgrywek w Oklahomie notował 5.9 punktów i 3.6 zbiórek na mecz (w ciągu średnio 20.1 minut spędzanych na parkiecie). W nowym zespole cyferki za to błyskawicznie poszybowały w górę:

Pierwszy sezon w Pacers: 11.6 punktów, 7.7 zbiórek i 2 asyst na mecz.

Drugi sezon w Pacers: 14.1 punktów, 9.3 zbiórek, 2.9 asyst na mecz

Trzeci sezon w Pacers (obecnie): 18.4 punktów, 13.1 zbiórek, 3.7 asyst na mecz

Jeśli tylko Litwin podtrzyma poziom gry, jaki prezentuje w bieżącym sezonie, bez wątpienia czeka go pierwszy w karierze występ w Meczu Gwiazd. Osiągnięcie, do którego nie nawiązał nawet Arvydas. A Domantas ma przecież zaledwie 23 lata i masę czasu, aby budować swoją pozycję w NBA.

Poza boiskiem jest osobą bardzo cichą, która zarazem ma skłonność do żartowania. Na boisku bywa bardzo zadziorny, cały czas walczy. Wydaje mi się, że to zawodnik, który łączy starą i nową szkołę koszykówki. Potrafi rzucać, ale też ustawić się pod koszem, zagrać tyłem, wepchnąć się i skończyć akcję 2+1 – Przemysław Karnowski.

*****

Słuchaj, nie odwrócisz przeszłości. Nie wiem, co stałoby się gdybym trafił do NBA wcześniej. Wiem, tylko co faktycznie miało miejsce. Co więcej? Kto wie? Jeśli grałbym tu od 1986 czy 1992 roku, zadawalibyśmy inne pytania. Ale zadebiutowałem w 1995 roku i taka jest rzeczywistość – mówił po latach Arvydas Sabonis.

Pamiętajmy, że Portland dotarło do Finałów w sezonie ’90 i ’92, a w sezonie ’91 wygrało 63 mecze z Kevinem Duckworthem jako podstawowym centrem. Wyobraźcie sobie, że na miejscu Ducka jest jeden z najlepszych centrów tamtych lat – oceniał Bill Simmons, jeden z najbardziej znanych współczesnych dziennikarzy zajmujących się NBA.

Blazers wygraliby od czterech do sześciu tytułów mistrzowskich z Sabonisem. Gwarantowane. Był aż tak dobry. Potrafił świetnie podawać, rzucać za trzy, grać tyłem do kosza i absolutnie dominował strefę podkoszową – zapewniał Clyde Drexler.

To jedna z najsłynniejszych historii z serii: co by było gdyby. Gdyby tylko Arvydas Sabonis nie urodził się w ZSRR. Gdyby tylko nie zawiodło go zdrowie. Gdyby tylko trafił do NBA kilka lat wcześniej. Na te pytania nigdy nie poznamy odpowiedzi.

Ludzie uwielbiają snuć domysły. Porównywać. Zapewniać. Szczególnie kiedy mowa o postaci pobudzającej wyobraźnie. Człowiek o jego gabarytach nie miał prawa grać w ten sposób. A jednak grał. Podobno, bo okres dominacji Arvydasa przypadł na lata, kiedy mecze Żalgirisu lub ZSRR mogła oglądać tylko ograniczona grupa odbiorców. Gdyby jednak im wierzyć: Arvydas był prototypem nowoczesnego środkowego, przodkiem Kristapsa Porzingisa, Karl-Anthonego Townsa, Joela Embiida i Nikoli Jokica.

Jego syn prezentuje inny styl gry. Nie posiada warunków fizycznych pozwalających mu na podobny poziom dominacji pod koszem – serie bloków po jednej stronie parkietu i wsadów po drugiej. Urodził się jednak w lepszych czasach. I chociaż talentem prawdopodobnie nieco odstaje od Arvydasa, to w najlepszej koszykarskiej lidze świata może osiągnąć znacznie więcej. Na dodatek w czerwcu przyszłego roku na jego drodze w kwalifikacjach do Tokio stanie reprezentacja Polski. Strach się bać? Na pewno. Ale chyba lepiej on, niż ojciec.

KACPER MARCINIAK

Źródła wypowiedzi: Los Angeles Times, The Grantland, Sports Illustrated, Lithuania Travel, The Book of Basketball by Bill Simmons, ESPN.

 

 

 

Fot. Newspix.pl, Wikipedia


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez