Anthony Ervin. Pływak i mistrz, który zaliczył dno. A potem wypłynął po złoto

Anthony Ervin. Pływak i mistrz, który zaliczył dno. A potem wypłynął po złoto

Jego złoty medal igrzysk w 2016 roku mógł wam umknąć. Media raczej zainteresowały się wówczas tym, że tego samego dnia Michael Phelps przegrał z młodym Josephem Schoolingiem. A przecież historia Anthony’ego Ervina zdecydowanie zasługuje na to, by ją opowiadać. To historia o sukcesie. Historia o presji. Historia o spadaniu na dno i odbijaniu się od niego. Historia o utraconej i odzyskanej miłości do sportu. Historia, jakiej nie ma nikt inny.

Od złota w Sydney 2000, po taki sam medal w Rio 2016, gdy został najstarszym mistrzem olimpijskim w indywidualnej konkurencji na pływalni. Przez depresję, niemal dziesięcioletnią przerwę w pływackiej karierze, próbę samobójczą, własny zespół muzyczny, tatuaże, buddyzm… Ervin nigdy nie dawał się zamknąć w określonych ramach. I pewnie nie da też w Tokio, jeśli tam pojedzie. A spróbuje na pewno, już to zapowiedział. Mimo że w 2021 roku będzie mieć 40 lat na karku.

Dzieciństwo, czyli basen jako wolność i więzienie

Podobno miał nieco ponad rok, gdy zaczął pływać. Jego matka uwielbia opowiadać o tym, jak to dwuletni Anthony doczłapał do ogrodowego basenu, gdy spała. Kiedy się obudziła i zaczęła go szukać, znalazła go siedzącego na brzegu i moczącego nogi w wodzie. Nazajutrz zamontowano już odpowiednie ogrodzenie, które w Ervinie wyzwalało tylko chęć wejścia do wody. – Basen reprezentował wolność. Wolność, która mogła prowadzić do unicestwienia – mówił po latach.

Kilka lat później rodzice posłali syna do klubu pływackiego. Choć nie dlatego, że chcieli rozwijać jego talent. Ich motywacja była zupełnie inna. – Byłem małym gówniarzem. Byłem problematyczny, nieposłuszny, nie słuchałem nikogo – wspominał. Rodzice stwierdzili, że może nadmiar energii, który sprawiał problemu, uda mu się zostawić właśnie na basenie. Pływanie to w końcu ciężka harówa. Podziałało, ale… nie do końca.

Ervin tak naprawdę nie za bardzo to pływanie lubił. Prosił, by go z niego wypisać, ale rodzice nie chcieli się zgodzić. Uciekał więc z domu już jako dziewięciolatek. Zresztą, jak mówił w kilku wywiadach, robił to nie tylko przez basen – jego ojciec był alkoholikiem, a matka z kolei potrafiła być niesamowicie surowa. – Nie dostawałem wiele informacji od ojca, z czym zmagałem się w trakcie dorastania. Moja matka z kolei była sierotą w Nowym Jorku, przeszła przez wiele rzeczy, o których prawdopodobnie nigdy nie będzie rozmawiać. Była przez to najbardziej nadopiekuńczą matką w historii. Nigdy nie mogłem nic zrobić. Kiedy poszedłem do college’u, całkowicie mi odbiło – mówił kilka lat temu na otwartym spotkaniu ze studentami.

Odbijało mu zresztą już wcześniej. A przynajmniej tak sądziło otoczenie. Pływanie w końcu całkiem mu się spodobało, widać też było jego ogromny talent. Często zdarzały mu się jednak napady wściekłości, wtedy przeklinał wszystko i wszystkich. Odsyłano go z zawodów z powodu jego zachowania. Część zresztą faktycznie była totalnie zwariowana – raz złapano go choćby na podpalaniu pościeli w hotelowym pokoju. Skończyło się roczną dyskwalifikacją z regionalnych mistrzostw.

W końcu rodzice zabrali go do neurologa, a ten zdiagnozował u niego zespół Tourette’a, który objawiał się też tikami nerwowymi. Po przepisaniu odpowiedniej dawki leków, problemy nagle zniknęły. Anthony mógł skupić się na pływaniu i jego wyniki szybko się poprawiły. Dziś wierzy, że tak naprawdę Tourette dał mu pewną przewagę – dzięki doświadczeniom z nim związanym dobrze radził sobie z presją otoczenia i tym, jak jest postrzegany. Nawet na największej scenie. Do tego, jak twierdzi, rozwinął się jego refleks, szybkość odruchów.

Obie te rzeczy przydały mu się bardzo szybko.

Mistrzostwo, czyli przekleństwo

Jeszcze jako nastolatek stał się jednym z dwóch najlepszych pływaków w Stanach Zjednoczonych na dystansie 50 metrów stylem dowolnym – najkrótszym i najszybszym, jaki tylko istnieje. Miał 19 lat, gdy pojechał na igrzyska olimpijskie do Sydney. Dotąd wyróżnienia zgarniał co najwyżej na arenie krajowej, teraz miał się pokazać szerszej publiczności. Wielu w niego wierzyło i uznawało go za gościa zdolnego stanąć na podium. Jak się okazało – mieli rację.

W sztafecie 4×100 metrów wraz z kolegami zdobył srebro. Najważniejsze rzeczy działy się jednak na jego koronnym dystansie. Tam popłynął znakomicie, dopłynął do drugiego brzegu basenu w czasie 21.98 sekundy, spojrzał na ekran i zobaczył, że wygrał. Ex aequo z Garym Hallem Jr., kolegą z drużyny. Anthony pierwszy zorientował się w tym, co się stało. Podniósł ręce do góry i zaczął się cieszyć. Gary dołączył do niego po chwili, obaj świętowali swoje podwójne złoto.

Ten moment miał go definiować na lata. Miał się też stać przyczyną jego upadku.

Anthony nie radził sobie po tamtych igrzyskach z oczekiwaniami innych. Zaczęło się już tuż po nich. Choć tego po nim nie widać, Ervin stał się pierwszym Afroamerykaninem w pływackiej kadrze USA powołanej na igrzyska i, co oczywiste, pierwszym afroamerykańskim mistrzem olimpijskim w pływaniu. A drugim w historii mającym afrykańskie korzenie. Te u niego to zresztą skomplikowana sprawa. Wychowywał się w Kalifornii, a jego matka była Żydówką. Ojciec z kolei był właśnie Afroamerykaninem, ale miał też w sobie część indiańskiej krwi.

Już w Sydney wyraźnie podkreślano tę część, którą „dostał” od ojca. Niemal bez przerwy pytano go o to, jak czuje się z takim osiągnięciem i jak ważne dla niego jest. – Nienawidziłem tego. Do tamtego momentu nie wiedziałem nic o tym, jak to jest być częścią „czarnego doświadczenia”. Ale teraz wiem. To jak wygrać złoto i mieć wokół siebie tłum starych, białych ludzi, pytających cię, jak to jest być czarnym. To moje czarne doświadczenie – mówił. Denerwowało go po prostu to, że media próbowały kreować go na kogoś kim się nie czuł, pewnego reprezentanta mniejszości.

– Zacząłem inwestować swój czas i energię w różne stany zatrucia substancjami, zamiast próbować odpowiedzieć lepiej na idee tożsamości i osobowości, które przede mną otworzono. Byłem ignorantem, bałem się je poruszać – mówił portalowi The Australian już po latach. Nie tylko to jednak okazało się dla niego problemem. Wraz z mistrzostwem olimpijskim pojawiły się bowiem konkretne oczekiwania.

Wygrana może być okropną rzeczą, gdy ci się przytrafia. Może cię całkowicie zatruć, zniekształcić twoje zasady – twierdził. I tak właśnie stało się z nim. Wszyscy oczekiwali, że będzie zdobywać kolejne medale, że w Atenach obroni tytuł. Nie podobało mu się to. Trenował dla tamtych igrzysk, niczego więcej. Osiągnął swój cel, więc brakowało mu motywacji. Miał wątpliwości, obijał się na treningach (powiedział kiedyś, że jego opinii niesamowitego talentu dorównywała tylko opinia niesamowitego lenia), eksperymentował – zresztą już przed Sydney – z miękkimi narkotykami, swobodnym seksem i alkoholem. A mimo tego startował dalej i w 2001 roku został podwójnym mistrzem świata – na 50 i 100 metrów stylem dowolnym.

Teoretycznie powinien wtedy czuć się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. W praktyce nic takiego nie nastąpiło. – Jesteś najlepszy przez moment, a potem ten moment jest już przeszłością i musisz udowadniać wszystko po raz kolejny. W moim doświadczeniu bycie najlepszym jest wspaniałe przez sekundę, a potem jest do bani – pisał w swojej książce.

I tak się właśnie czuł mimo wielkich sukcesów. Do bani.

Koniec, czyli poszukiwania

– Czułem się samotny i odizolowany. Jak człowiek na szczycie góry, który nie może dostać od nikogo pomocy. Czułem, jakby nikt mnie nie rozumiał. Samotność stała się czarną studnią, w którą wpadałem głębiej i głębiej, aż nie rozpoznawałem kim swoim zdaniem jestem i jak postrzegają mnie inni. Moja egzystencja wydawała się mi bezsensowna, chciałem wcisnąć reset – mówił The Australian. I w końcu faktycznie nacisnął ten przycisk.

Łyknął środki uspokajające, dużą dawkę. Chciał popełnić samobójstwo, ale obudził się następnego ranka, wciąż żywy. Pomyślał sobie, że „skoro nawet sam nie umie się zniszczyć, to może po prostu zniszczony być nie może”. A jednak w pewnym sensie samobójstwo się… opłaciło. – Część mnie, której nie chciałem dłużej w sobie mieć, umarła. To co zostało, było w stanie odrodzenia. Wcześniej nie mogłem się ruszyć, byłem przykuty do idei tego, kim jestem. Czułem się sparaliżowany. Po tej próbie byłem wolny – wspominał.

Z wolności skorzystał – rzucił pływanie i studia. Wiadomość o jego końcu kariery zszokowała wszystkich. Miał wtedy 22 lata, był na szczycie i przygotowywał się do kolejnych igrzysk. Środowisko nie mogło w to uwierzyć, ale Anthony nie miał zamiaru przesadnie się tłumaczyć. Zamiast tego ruszył na poszukiwania siebie i swojej tożsamości, sposobów wyrażania własnej osoby. Pracował więc w studiu tatuażu (sam zresztą wytatuowane ma dziś plecy i całe ręce, czym w wodzie bardzo się wyróżnia. Paradoksalnie jego pierwszy tatuaż to… olimpijskie kółka), grał na gitarze we własnej kapeli rockowej, praktykował buddyzm i medytację, interesował się tranwestytyzmem, kupił też motocykl.

Równocześnie coraz bardziej pogrążał się w nałogach. Pił alkohol, palił papierosy i zażywał twarde narkotyki – między innymi kokainę i LSD. Na koncie miał coraz więcej wybryków. Na wspomnianym motocyklu uciekał przed policją, będąc pod wpływem prochów. Zderzył się z czerwonym Mustangiem, jakimś cudem w wyniku tego skończył tylko z przemieszczonym barkiem. – Powinienem był umrzeć – mówił wprost. Ale po raz kolejny śmierci uniknął. I to tylko umocniło go w przekonaniu, że jest w pewnym sensie niezniszczalny.

Tatuaże i zmiana wyglądu – zapuścił dredy, zrezygnował z kolczyków, zmniejszyła się też, co naturalne, jego muskulatura – stały się dla niego etapem w odrodzeniu. Chciał stworzyć się na nowo. Muzyka i gra w zespole, dawały za to Ervinowi wolność tworzenia. – Gdy byłem sportowcem, w głowie włączało mi się wiele rzeczy spod znaku “macho”. W tamtym okresie zacząłem od tego odchodzić. Przestałem słuchać mizoginistycznego hip-hopu, którego słuchałem jako sportowiec, a zamiast tego edukowałem się na temat rocka – nieważne, czy chodziło o napędzany gniewem punk, country bluesa czy romantyczne ballady – mówił.

Odrodzenia pragnął tego tak mocno, że wielu osobom po prostu przestał mówić, kim tak naprawdę jest. Przedstawiał się jako „Tony”, by nie kojarzono go z olimpijskim złotem. Wielu jego znajomych z tamtych czasów przez długi okres nie miało pojęcia, z kim tak właściwie się kumpluje. Jeden wspominał na przykład:

Wszedłem do mieszkania jakoś popołudniu, a on spał na twardej, drewnianej podłodze. W końcu mój nowy współlokator, który go znał, powiedział, że musimy go obudzić. Powiedział, żebym go lekko kopnął. Nie chciałem tego robić – nawet go nie znałem – ale w końcu kopnąłem. Podniósł się. Nosił szerokie spodnie i okulary, miał też dzikie włosy, trochę jak Sideshow Bob z „Simpsonów”. Cała nasza trójka usiadła na kanapie i oglądaliśmy Discovery Channel. Dopiero następnego dnia zorientowałem się, że Tony to tak naprawdę Anthony Ervin, złoty medalista olimpijski.

W tamtym czasie, gdy Anthony się czegoś chwytał, to robił to wręcz do zatracenia. Gdy kupił motocykl, jeździł na nim całymi dniami. Kiedy zaczął grać na gitarze, robił to godzinami. Kiedy poznał medytację, długo siedział w ciszy i skupieniu. Był impulsywny, imał się wielu zajęć, przy żadnym nie mógł zostać na stałe. Zresztą podobnie było z mieszkaniem – w tamtym okresie ruszył do Nowego Jorku i przez kilka lat nigdzie nie zagościł na dłużej niż dziewięć miesięcy. Wkrótce, gdy zaczęły kończyć się mu fundusze, przesypiał noce na kanapach u znajomych. Albo podłodze, jak wcześniej wspomniano.

Mimo braku pieniędzy wciąż jednak martwił się innymi. Przechodził w życiu różne etapy. Jeden z nich – mistycyzmu – zakończył się dla niego pozbyciem się złotego medalu. Wystawił go na aukcję na eBayu, wylicytowano go za nieco ponad 17 tysięcy dolarów (zwycięzcę aukcji spotkał raz, wiele lat później). Całą tę kwotę przekazał ofiarom tsunami z 2004 roku.

Przechodziłem wtedy przez swego rodzaju mistyczną fazę. Patrzyłem na swoje osiągnięcia w pływaniu jak na pychę, nadmierną dumę. Tuż po świętach zdarzyło się tsunami. Oglądałem to wiadomościach, widziałem, ilu ludzi zmarło. Wiedziałem, że gdybym tam był, moje umiejętności w niczym by nie pomogły i żaden medal by mnie nie ocalił. Chciałem pomóc, a przy tym oczyścić siebie – mówił. Więc złoto sprzedał. A srebro z tych samych igrzysk… zgubił. Do dziś nie ma pojęcia, gdzie się podziało.

Grał więc w zespole, pił, brał narkotyki, palił papierosy (mówił, że to jego najgorszy nałóg), zmienił wygląd, nocował u znajomych, cierpiał na stały niedobór pieniędzy i odciął się kompletnie od pływania. Pływanie nie odcięło się jednak od niego. I choć w pewnym momencie robił wszystko, by przestać być z nim kojarzonym, nie udało mu się.

Na szczęście dla niego.

Powrót, czyli miłość, która dojrzała

Nie chciał wracać nad basen, ale w pewnym momencie został wręcz zmuszony, by to zrobić. Nie miał pieniędzy, a jego były kolega z uniwersytetu Lars Merseburg, zaoferował mu posadę trenera w szkółce pływania. Miał uczyć dzieciaki. Okazało się, że to był strzał w dziesiątkę. Poprzez tę posadę przypomniał sobie, że na basenie można nie tylko rywalizować, ale też… po prostu pływać. Że w wodzie można czuć frajdę i wolność, którą basen symbolizował dla niego za młodu.

Na początku czułem się niekomfortowo, nie wiedziałem, co właściwie tam robię. Basen był swego rodzaju więzieniem. Kiedyś był sanktuarium, ale zatraciłem poczucie wolności, które czułem w nim jako dziecko. W pewnym momencie zrozumiałem jednak, że nie tylko ja uczę czegoś dzieci, ale one mnie też. Najważniejsza była tu zabawa, radość, poczucie tej wolności, która przychodzi z miłości do wody.

Wkrótce sam zaczął pływać, ot, tak po prostu, dla siebie. – Czułem się dobrze, więc kontynuowałem treningu. Nie stało za tym nic więcej – mówił. Poprzez regularne treningi zdołał pozbyć się nałogów. Wkrótce rzucił nawet papierosy, swój kryptonit, jak to nazywał. Kolejni znajomi wreszcie namówili go na to, by spróbował wystartować w zawodach Masters, dla emerytowanych zawodników. Na nic się nie nastawiał. Był wychudzony, mięśnie dawno stały się wspomnieniem, dopiero co rzucił szkodliwe nałogi. A jednak czas miał świetny. To dało mu do myślenia.

W tym samym okresie wrócił na uniwersytet w Berkeley, postanowił zdobyć dyplom z literatury angielskiej. Przez kilka lat studiował, a w wolnych chwilach ruszał do Nowego Jorku i nadal uczył dzieciaki. Sam też pływał coraz więcej i więcej. W końcu – gdy zobaczył, jak jego uniwersytet wygrywa krajowe mistrzostwa – obudziła się w nim na nowo chęć do rywalizacji. Spytał Teri McKeever, trenerkę kobiecej kadry USA, czy mógłby pracować z prowadzonym przez nią kobiecym zespołem uniwersyteckim. Zgodziła się, a potem zachęciła go, by dołączył do programu antydopingowego i wystartował w kilku zawodach. Zrobił to. Jego czasy sugerowały, że ma szansę pojechać na igrzyska.

Postanowił spróbować. Ale inaczej niż wcześniej. Nie dlatego, że ktoś tego od niego oczekiwał. Ba, tym razem nikt na niego nie liczył. Robił to tylko dla siebie. Dziś twierdzi, że to było kluczem. Czuł, że startuje i walczy o coś, bo tego pragnie i czuje się przez to szczęśliwy. Mniej istotne stały się rezultaty same w sobie, ważniejsze samo uczestnictwo, możliwość sprawdzenia się, wyznaczenia pewnego celu. A to że koledzy po fachu patrzyli na niego i nie wierzyli w jego szanse na igrzyska? To tylko go motywowało.

Anthony Ervin po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w Rio de Janeiro. Fot. Newspix

W kolejnych startach nie zbliżył się do swojego zwycięskiego czasu z Sydney. Ale był wystarczająco szybki, by wziąć udział w kwalifikacjach przedolimpijskich. Był w nich rozstawiony z siódemką. – Osiem miesięcy temu nie pomyślałbym, że się tu znajdę. Dopiero co zakończyłem przecież bardzo niezdrowy styl życia, który prowadziłem przez wiele lat. Czuję się zadowolony z powrotu do wody. To była po prostu zdrowa rzecz. Nie myślałem nawet o rywalizacji. Dlatego nie chcę tego nazywać „comebackiem”. Powrót do rywalizacji był długim, powolnym procesem.

W kwalifikacjach wykrzesał z siebie co najlepsze. Kiedyś stwierdził, że w wodzie ma tylko jedną technikę: szybką. Po prostu macha rękami i nogami, najszybciej i najlepiej, jak potrafi. W trakcie tamtych kwalifikacji zrobił to znakomicie. Zajął drugie miejsce z czasem 21.60. Oznaczało to, że pojedzie do Londynu. – Dotknąłem ściany i spojrzałem do góry, ale nie mogłem powiedzieć, co się stało. Nie rozumiałem tego. Dopiero Nathan Adrian spojrzał na mnie i powiedział: „Zrobiłeś to!”. Poczułem wielką ulgę.

Nagrodę za tamto drugie miejsce wręczał mu Hall. Ten sam, z którym wspólnie zdobył złoto w Sydney. Wtedy przebywający już na emeryturze, z której Anthony dopiero co wrócił.

Kiedy na powrót wchodził do basenu, niczego nie oczekiwał. Po prostu pływał i przyznawał, że nie ma pojęcia, dokąd go to zabierze. Okazało się, że trafił na drugie igrzyska w karierze. – Dwanaście lat to kawał czasu. Dorosłem, ale trudno mi wyjaśnić różnicę pomiędzy tamtymi igrzyskami, a tymi w Londynie. To jak deja vu. Wtedy byłem jednak zielony i ambitny, a dziś jestem po prostu wdzięczny, że żyję i czuję radość. […] Medal? Mam nadzieję, że uda mi się go zdobyć, wiem, że mnie na to stać – mówił.

Nie udało się jednak. W finale na 50 metrów był piąty. Zabrakło niewiele, Anthony był rozczarowany, ale na dłuższą metę niespecjalnie się tym przejął. Choć wielu mogło się zdawać, że to jego ostatnia szansa, to on nie odpuszczał. W kolejnych latach ciężko harował, regularnie pojawiał się na najważniejszych imprezach. Nie odnosił sukcesów, ale wciąż był w czołówce. Dla pływackiej ekipy USA stał się niezwykle ważną postacią, pewnego rodzaju mentorem, wzorem do naśladowania. Młodszym chętnie udzielał rad, wreszcie mianowano go nawet jednym z kapitanów. Zawsze, gdy się wypowiadał, wszyscy go słuchali, bo wiedzieli, że to inteligentny gość z niesamowitymi doświadczeniami, który sporo wie i warto się z jego wiedzą zapoznać.

Dla Anthony’ego najważniejsze było jednak to, że na powrót pokochał pływanie. Mediom mówił, że uprawia „najpiękniejszy zawód świata”. Że kocha wskakiwać do basenu, dbać w ten sposób o swoje ciało, a nawet rywalizować. Mówił, że wciąż wierzy w wielki sukces. I że cieszy się tym, co robi. W międzyczasie napisał książkę, swoją autobiografię, która stała się dla niego pewnym katharsis – sam tak to nazywał. Opisał w niej swoje wzloty i upadki, był wręcz szczery do bólu. Wyrzucił z siebie wszystko to, co go dręczyło.

Był wolny. Ale nie tak, jak w Nowym Jorku, gdy poczuł tę wolność po nieudanym samobójstwie. Nie tak, jak wtedy, kiedy brał narkotyki. Był wolny od wszystkich złych myśli, które dręczyły go tyle lat. I ta wolność dawała mu nadzieję i cel, którym była kolejna olimpiada.

Rio, czyli świadomy sukces

Brazylijskie igrzyska w końcu przyszły. Anthony jechał na nie jako najstarszy amerykański pływak od… 1904 roku. Miał już 35 lat i samo to, że dostał się do składu, uznawane było przez niektórych ekspertów za swego rodzaju cud. A on nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Wciąż był niesamowicie szybki, wciąż miał ogromne możliwości. – Nikt nie przeszedł przez to, przez co przeszedł on. Anthony ma jednak najlepszego kraula, jakiego widziałem w życiu. Tak było, od kiedy był młody. W wodzie jest jak barrakuda – mówił David Marsh, jego trener. A Ervin miał to udowodnić.

Sam podkreślał, że jest dużo bardziej dojrzały, lepiej się prowadzi, rozumie swoje ciało i jego potrzeby, ma doświadczenie oraz motywację, a przede wszystkim ciężko trenuje – dużo ciężej niż wtedy, gdy w Sydney zdobywał swoje pierwsze złoto. – Kiedy miałem 19 lat, to wszystko wydawało się bardzo chaotyczne i szczęśliwe. Byłem skonstruowany przez innych, sam nie próbowałem konstruować. Tym razem to ja siedzę w fotelu kierowcy. Jestem w określonym wieku, ale wciąż znajduję sposoby na to, by stać się lepszym, trenuję i przygotowuję się do startów – mówił.

Miał też asa w rękawie. Bo tym razem postanowił – wraz z Marshem, którego zatrudnił specjalnie na potrzeby tych igrzysk – popracować nad swoim najsłabszym elementem – startem. Robił to już wcześniej, choćby przed występem w Londynie, ale wtedy nie udało mu się poprawić reakcji przy wskakiwaniu do wody. Przy okazji igrzysk w Rio obaj skorzystali z dobrodziejstw technologii – wykorzystali system wideo, rejestrujący i analizujący występy zawodników. Jak wspominał Anthony, za jego sprawą „wyeliminował swoją piętę Achillesową w mniej niż godzinę”.

Był więc przygotowany najlepiej, jak tylko mógł. I do startu na 50 metrów, i do rywalizacji w sztafecie 4×100. Tam wystartował w eliminacjach, miał najlepszy czas z Amerykanów, potem został jednak zastąpiony przez innych pływaków. I to ci inni zdobyli złoto, które jednak wręczono też jemu, bo odegrał w tym pewną rolę. – To był wysiłek zespołowy. Bycie częścią sztafety było czymś, czego zawsze chciałem, nawet jeśli 100 metrów nie jest moją specjalnością – mówił szczęśliwy. Ale tuż po zastąpieniu kolegami czuł się zupełnie inaczej.

Przyszła szybka, „ostra” depresja – wspominał. Kiedyś pewnie by go pogrążyła, przez lata nauczył się jednak radzić sobie z takim stanem. Pomogła mu też… matka chrzestna. Zadzwoniła do niego w wieczór poprzedzający finał na 50 metrów. – Powiedziała mi, że trenerów zajmuje wielkość, nie dobro. A wielkość zawsze blaknie. Imperia ostatecznie się kruszą. Jednak jeśli jesteś dobry dla ludzi, to trwa z życia na życie. Przypomniała mi, że wiele razy byłem i na szczycie, i w dołku, a kiedy byłem w dołku, pomagali mi dobrzy ludzie. Kiedy pomogła mi to na nowo odkryć, ciężar, który nosiłem ze sobą, nagle się podniósł. Byłem wolny – mówił.

Został więc ostatni start. Tylko i aż 50 metrów. Nieco ponad 20 sekund wysiłku. Wielkie nadzieje na zdobycie medalu, którego nie udało się zgarnąć w Londynie. Ervin wylądował na trzecim torze, idealnie pomiędzy Flo Manaudou (obrońcą tytułu) i Benem Proudem (młodym Brytyjczykiem, rosnącą gwiazdą pływania). Dwóch najgroźniejszych rywali miał więc po bokach. Istniało ryzyko, że zobaczy, jak obaj mu odpływają. – Dwa lata temu bym spanikował. Myślałbym, że na pewno zobaczę ich przed sobą, że nie wytrzymam presji. Tym razem jednak pomyślałem sobie, że po prostu popłynę, dam się ponieść wodzie i falom – mówił Anthony.

Jak myślał, tak zrobił. Wskoczył do wody świetnie – zasługa wspomnianego treningu – a potem zaczął płynąć. Jak barrakuda. 50 metrów dalej i nieco ponad 20 sekund później dotknął ściany po drugiej stronie basenu. O jedną setną sekundy przed Manaudou, który ku swemu rozczarowaniu został tylko wicemistrzem olimpijskim. Wygrał bowiem Anthony.. Szesnaście lat po pierwszym triumfie. Po niemal dekadzie bez treningów i zmaganiem się z nałogami, po niespodziewanym powrocie, w chwili, gdy teoretycznie był na to zdecydowanie za stary.

Zobaczyłem swój czas i pomyślałem, że powinno być szybciej. Chwilę zajęło mi zorientowanie się, że wygrałem. Zacząłem rozmawiać sam ze sobą, powiedziałem: „Teraz zaczyna się występ”. Zobaczyłem wielu przyjaciół i rodzinę, którzy wyruszyli do Rio. […] Każdy z tych ludzi, który tam przyjechał, był kluczowy w doprowadzeniu mnie do tej chwili. Czułem wręcz przytłaczające wsparcie od każdego z nich. Wygrałem ten medal dla mojego zespołu, kraju i ludzi. Może część mnie naprawdę chciała odzyskać to złoto – wspominał.

Tuż po tym, jak zobaczył przy swoim nazwisku jedynkę, nie dowierzał. Uśmiechał się tylko lekko, kręcił głową. Dopiero po chwili wspiął się na pływaki wyznaczające tor i tam głośno krzyknął. To był jego moment. Moment, gdy zdobył złoto jako sportowiec w pełni świadomy swego osiągnięcia i drogi, którą przeszedł. Choć nie, to nie najlepsze słowo. Bo Anthony Ervin cieszył się wtedy nie tylko jako sportowiec. Przede wszystkim cieszył się jako człowiek, którego droga do tego złota była naprawdę wyboista.

I on sam najlepiej o tym wiedział. Niedługo przed tamtymi igrzyskami urodziła mu się córka. Nie widział jej przed zdobyciem medalu. Ale kierował do niej słowa, które wypowiedział do kamery NBC.

Chcę jej powiedzieć, że amerykański sen jest dla każdego, bez wyjątku, nieważne czy jesteś chłopakiem czy dziewczyną, nieważne, jakiego koloru jest twoja skóra, jakiego kształtu oczy, nieważne kogo kochasz, czy w co wierzysz i co zapewnia ci spokój, nieważne też skąd pochodzisz. Jeśli chcesz osiągnąć amerykański sen, połączona siła twoich ludzi zawsze pokona tych, którzy będą próbować cię ograniczyć albo zniszczyć – mówił.

Po wszystkim, co przeszedł, nie wypada tych słów kwestionować.

Tokio, czyli to wciąż nie koniec

Po Rio nieco przyhamował z treningami. Odpuścił sobie pływanie na pewien czas. Zaczął jeździć po świecie, opowiadać o swojej historii, starał się zainspirować innych. Równocześnie wciąż zdarzało mu się pracować w roli trenera, uczącego innych pływania. Bardzo skupił się też na nierównościach rasowych. Tym razem był już bowiem świadomy swoich możliwości i roli, czuł się gotowy stać się reprezentantem pewnej mniejszości. Wstrząsnęły nim śmierci kolejnych czarnoskórych osób zabitych przez policję. W 2017 roku, podczas zawodów, uklęknął gdy grano hymn USA.

Pochłonęło go też likwidowanie nierówności w dostępie do pływania, zwłaszcza wśród młodych osób. Zauważył, że przynależność do klubów sporo kosztuje, starał się więc zapewnić możliwość treningów dzieciom z biednych rodzin. Dołączył również do grupy sportowców sprzeciwiających się „Rule 50”, zabraniającej protestów, demonstracji lub manifestowania czegokolwiek związanego z polityką, religią czy sprawami społecznymi w trakcie igrzysk olimpijskich.

Po Rio znalazł też sporo czasu, by zająć się rodziną. Ulica Sezamkowa, książki dla dzieci, jazda do okolicznych parków, by tam spacerować – to wymieniał, gdy pytano go o jego zajęcia. Przez kilka miesięcy nawet nie wchodził do basenu. Nie czuł takiej potrzeby. Przede wszystkim jednak – nawet jeśli nie pływał – skupił się na Tokio. I przełożenie igrzysk niczego w tej kwestii nie zmieniło. Na wiek – będzie miał przecież wtedy 40 lat – też nie zwraca większej uwagi.

Spróbuję dostać się na igrzyska. Nie sądzę, że wiek powinien mnie ograniczać. Tak samo nie sądzę, by powinien to robić lęk przed porażką, bo nie myślę ani o wygranych, ani o porażce, po prostu chcę być w najlepszej formie, w jakiej mogę być – dla siebie i tych, którzy mnie wspierają. Głównym celem będzie dla mnie znalezienie się w finale kwalifikacji olimpijskich. Chcę to osiągnąć tylko po to, by pokazać, że wciąż jestem cholernie dobry.

A jeśli już się tam znajdzie, to z pewnością powalczy o to, by do Japonii polecieć. W teorii wiele rzeczy wskazuje na to, że nie da rady. Ale Anthony Ervin już udowodnił, że niczego w jego przypadku nie można brać za pewnik. Więc nawet nie spróbujemy czegokolwiek przewidywać. Po prostu poczekamy na to, czym zaskoczy nas tym razem.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez