U rywali budził strach, sam mówił, że widzi go w ich oczach. Niektórzy woleli się wręcz poddać, zamiast stanąć z nim do walki. W całej swej karierze przegrał dwa pojedynki. Wygrał 887. Przez trzynaście lat był niepokonany, przez sześć nie stracił nawet jednego punktu. Wygrywał ze złamanymi żebrami czy niesprawną ręką. Gdy mowa o najlepszych zapaśnikach w historii, Aleksandr Karielin ma doczesne miejsce w ich gronie.
Syberia
Urodził się 19 września 1957 roku w Nowosybirsku. Już wtedy się wyróżniał. Według różnych źródeł ważył od 5,5 do 7 kilogramów. Ojciec był kierowcą ciężarówki, w przeszłości boksował. Mama zajmowała się domem i pracowała w biurze. Ich przodkowie należeli do grona intelektualistów, przymusowo przesiedlonych na Syberię. Niemal na kraniec świata, tak mogło im się wydawać. Ale sam Karielin od zawsze miał na to inne spojrzenie.
– Nawet w naszym kraju mówią, że Syberia to niedźwiedzie i nic więcej. Ale na Syberii widzimy to inaczej. Zima to najlepszy czas w Nowosybirsku. Czerwone, szczęśliwe twarze. Dzieci na nartach lub łyżwach. Całe miasto przykryte kocem ze śniegu, na którym wszystkimi kolorami mienią się małe kryształki. Moi pradziadkowie przybyli na Syberię wbrew swej woli. Przed i po rewolucji zsyłano tu intelektualistów. Nowosybirsk to niezwykłe miasto. Jest pełne inteligentnych ludzi, arystokracji. Spójrzcie tylko na mnie! (śmiech) – mówił przed laty na łamach „Sports Illustrated”.
Nic dziwnego, że Karielin wspominał o bawiących się dzieciach. Sam za młodu był bardzo aktywny. Nie przeszkadzały mu mrozy i temperatura spadająca nawet do -50 stopni Celsjusza. Jeździł na nartach, latem pływał, przez cały rok polował na lisy i sobole. Szybko został dostrzeżony przez kilku trenerów zapasów, ale żaden z nich nie był w stanie go namówić na treningi. Aleksandr najpierw spróbował boksu, idąc śladami ojca. Gdy jednak skończył 13 lat, w jego życiu pojawił się Wiktor Kuzniecow.
To jemu udało się przekonać młodego Karielina do zapasów. Zależało mu na tym, bo trzynastolatek wyróżniał się wzrostem, już wówczas był wyższy od swego ojca. – Tak, byłem dużym chłopcem, ale… nie miałem nic poza tym. Dwie proste linie, bez mięśni. Na drążku mogłem podciągnąć się raz – wspominał Aleksandr. Początkowo zresztą nie spodobały mu się zapasy, myślał o rezygnacji z treningów. W końcu się jednak przekonał i stał się maniakiem treningów. – Kiedy zaczynałem przygodę z zapasami, trenowałem trzy razy w tygodniu. Potem zwiększyłem to do pięciu treningów, na końcu siedmiu. Czasem, przygotowując się do turnieju, zdarzało się trenować nawet trzy razy dziennie – mówił.
W pewnym momencie odwieść od zapasów chciała go jednak… matka. Aleksandr miał wtedy 15 lat i dopiero co złamał nogę w trakcie jednej z walk. Mama bała się o syna, wściekała się, płakała, spaliła nawet jego zapaśniczy strój. Karielin niespecjalnie się tym jednak przejął, wręcz przeciwnie – nogę leczył… biegając w głębokim śniegu. Poza tym trenował w starej łódce na pobliskim jeziorze, zdzierając skórę na swych dłoniach do krwi. Matce powiedział tylko, że „nie może odpuścić sportu, któremu oddał nogę”.
Gdy była już sprawna, wrócił na matę. Szybko zaczął się przebijać do krajowej czołówki zapaśników. Mierzył 1,92 m i ważył 130 kg, z czego zdecydowaną większość stanowiły mięśnie. Bo w tamtym momencie Karielin nie był już „patykiem”, wręcz przeciwnie. Ta przemiana nie wzięła się znikąd, jak sam to kiedyś ujął: „Każdego dnia mojego życia trenuję tak, jak im [innym zapaśnikom] nie zdarzyło się nigdy. Szaleńcze treningi – to jest prawdziwy narkotyk”. Treningi te były na tyle ciężkie, że w międzyczasie poza nogą złamał też żebro (osiem razy), obie ręce i doznał wielu wstrząśnień mózgu.
Ale się opłaciło. Bo nie minęło wiele czasu, a młody Rosjanin trafił do narodowej kadry.
Sukcesy
Trzy złota igrzysk olimpijskich, dziewięć mistrzostw świata i dwanaście z mistrzostw Europy. To dorobek więcej niż wybitny. Karielin wszystkie zgromadził w zapasach w stylu klasycznym. Co to znaczy? Że cała walka odbywała się tak naprawdę w obrębie górnej połowy ciała – zawodnicy nie mogli sięgać po nogi rywala. W pewnym momencie, gdy już podbił tę konkurencję, plotkowało się o tym, że może przejść do zapasów w stylu wolnym, w których premiowałyby go długie ręce.
Albo w ogóle zmienić branżę – odejść do MMA, futbolu amerykańskiego czy nawet Hollywood. Bo i stamtąd dostawał propozycje. Jednak tego nie zrobił. – Jestem zapaśnikiem, nie aktorem. Choć myślę, że mógłbym zagrać Terminatora – zdarzyło mu się kiedyś powiedzieć. Ale Schwarzeneggera z roli nie wygryzł. Duane Koslowski, którego Karielin pokonał w Seulu, powiedział za to: – On nigdy nie zrealizuje w pełni swojego potencjału w zapasach klasycznych, bo nikt nie wystawi go na prawdziwy sprawdzian. Mógłby zarobić miliony na filmach, nie potrzebowałby nawet charakteryzacji.
Karielin jednak pozostał wierny swojej konkurencji. I dziś jest najwybitniejszym zapaśnikiem w jej historii. A wszystko tak naprawdę zaczęło się od igrzysk w Seulu, gdzie jechał jako wielka medalowa nadzieja i od razu… niósł flagę. Choć zwykle to zaszczyt rezerwowany dla najwybitniejszych sportowców, tym razem powierzono go młokosowi. W czasie gdy dyskutowano nad tym, kto ma z tą flagą iść, kapitan zapaśniczej drużyny, wysunął propozycję, by zrobił to właśnie Karielin. Dlaczego? Bo, jak to ujął:
On jeszcze nie jest mistrzem, ale obiecuję wam, że się nim stanie.
Gdy Aleksandr dowiedział się, że poniesie flagę, nie był w stanie jasno myśleć, tak to ujął. Do dziś trudno mu wyrazić towarzyszące temu uczucia. Szybko przypomina sobie jednak, że nałożyło to na niego dodatkową presję. Ale wiele sobie z niej nie robił. Bez problemu dotarł do finału, gdzie zmierzył się z Rangełem Gerowskim, byłym mistrzem Europy. Tam wygrał 5:3, choć jeszcze na minutę przed końcem przegrywał 2:3. Rywal sprawił mu więc sporo kłopotów, ale nie tyle, co… pranie. Z tym nie poradził sobie sam, pomogły mu zawodniczki z siatkarskiej drużyny Związku Radzieckiego. I choć przegrał z brudnymi ubraniami, to gwiazda Karielina zaczęła świecić, ale pełnym blaskiem rozbłysła dopiero za rok.
Wówczas to wygrał mistrzostwa świata, przypinając każdego rywala na swej drodze. Do tego nie oddał rywalom ani jednego punktu. To wtedy tak naprawdę rozpoczęła się jego dominacja. A Arsen Fadzajew, sześciokrotny mistrz świata w stylu wolnym, powiedział: – Czasem patrzymy na niego i sami jesteśmy zaskoczeni. Wygląda jak pomnik. Bo i tak było. O ile wielu jego rywali nabierało masę przez powiększanie brzucha, o tyle Aleksandr pracował na siłowni tyle, że jego mięśnie wyglądały jak wykute z granitu.
Kolejne olimpijskie złoto zdobył w Barcelonie. Swoją drogą tym razem reprezentował nie Związek Radziecki, a Wspólnotę Niepodległych Państw (zresztą znów był chorążym). Tomas Johansson, jego finałowy rywal, po przegranej walce był… zadowolony z tego, że nie doznał żadnego urazu i pojedynek szybko się skończył. Nie wierzył, że może wygrać z Karielinem, wręcz sam położył się na macie. Podobnie było w półfinale, gdzie Ioan Grigoras zrobił to niemal natychmiast – walka trwała zaledwie 14 sekund.
Obaj bali się jednego konkretnego ruchu, zwanego „Karelin lift”. Często stosuje się go w niższych kategoriach wagowych – polega na tym, że rywala oplata się rękami mniej więcej w pasie, podnosi i przerzuca przez własną głowę. Zwykle tyle wystarcza do wygrania walki, zresztą Karielin często właśnie w ten sposób kończył swoje pojedynki. Czemu rywale się go bali? Bo to niebezpieczne dla zawodników ważących po 120 kilogramów. A czemu sami go nie używali? Bo tylko Rosjanin był na tyle silny, że mógł unieść kogoś o takiej masie, po czym jeszcze go przerzucić. Jak można się było przed tym bronić? Nie można było. Jedyną obroną było tak naprawdę „udawanie zwłok”, jak to obrazowo nazywano. Rywal po prostu musiał się rozluźnić, tak by jak najbardziej utrudnić Karielinowi uniesienie go. Ale i to często nie wystarczało. – Każdy włos na moich plecach stanął dęba, gdy Karielin mnie uniósł. Czułem ogromny strach – mówił Jeff Blatnick, amerykański zapaśnik. A inni przytakiwali.
W Atlancie, kolejne cztery lata później, Karielin znów był faworytem. Po raz trzeci niósł flagę, po raz trzeci innego państwa – tym razem reprezentował bowiem Rosję. W finale stoczył ciężki bój z Mattem Ghaffarim z USA. Ciężki tym bardziej, że nie był w stanie wykonać swojego popisowego ruchu – niedługo przed igrzyskami zerwał bowiem jeden z mięśni w prawej ręce, lekarze mówili mu, że przez rok nie uniesie nią nawet łyżki. Ale wygrał i tak. Na punkty, 1:0. Ghaffari to zresztą w tej historii postać jakby żywcem wyjęta z jakiejś tragedii. Za wszelką cenę próbował pokonać Rosjanina, ale nie był w stanie tego zrobić. Stoczyli 22 walki, Amerykanin przegrał wszystkie. – Włożyłem w to serce i duszę – powiedział po finale w Atlancie. To jednak i tak nie wystarczyło.
Zresztą w całej jego karierze – jak już wiecie – Rosjanin przegrał tylko dwa razy. Na niemal 900 stoczonych walk! Nic dziwnego, że podejrzewano go o doping. Stąd też jeden z jego pseudonimów. Bo Aleksandr bywał „King Kongiem” czy „Rosyjskim niedźwiedziem”, co, jak łatwo się domyślić, nawiązywało do jego siły. Ale zwano go też inaczej.
Eksperyment
– Nie lubiłem siebie przed tym, jak zacząłem uprawiać zapasy. One pomogły mi sobie z tym radzić. Czasem wciąż chciałbym nieco prywatności, wynikającej z bycia małym gościem, którego nikt nie widzi. Nastolatki mówią: „Patrz na tego gościa! Nogi! Uszy!”. A starsi ludzie widząc moją twarz wołają: „Mój Boże! Szybko, patrz! Kryminalista!”. Jestem też ulubieńcem pijaków, którzy chcą udowodnić swoją siłę, konfrontując się ze mną. Oczywiście, jestem za nią wdzięczny. Dała mi spore możliwości. Choć jestem świadomy tego, że nie wyglądam jak typowy facet.
I faktycznie, Karelin od dziecka się wyróżniał. Choćby wzrostem. Wspomniane uszy, odstające, też były problemem. To podobno przez nie śmiały się z niego inne dzieciaki. Dziś – mimo że karierę skończył prawie dwie dekady temu – nie radzilibyśmy nikomu się z Aleksandra nabijać. Mogłoby się to źle skończyć. To właśnie jego wygląd, połączony z tak ogromną siłą (którą wyzwalał, dodajmy, przy niezbyt wysokim wzroście, nie był wcale większy choćby od wielu zawodników NFL) i wyrzeźbionymi wręcz do przesady mięśniami, prowokowały plotki o dopingu. Karielin jednak zawsze zaprzeczał.
– To normalne. Ludzka natura sprawia, że inni są zazdrośni, gdy ktoś odnosi sukcesy. Przeszedłem każdą oficjalną kontrolę antydopingową. Nawet, gdy nie musiałem tego robić, zgłaszałem się na ochotnika, bo nikt nie wierzył, że jestem stworzony wyłącznie przez naturę – mówił Karelin. A jeden z jego trenerów dodawał: – Jest wyjątkowy. Ludzie patrzą na niego i mówią: „No tak, wiemy, co z nim robią”. Błąd! On jest z Syberii, to się liczy. Czasem rosną tam ludzie tacy jak on. Trudny klimat wydaje na świat ludzi ze specjalną siłą.
To jednak nie tylko siła. Karielin był też niewiarygodnie wygimnastykowany. Problemu nie sprawiały mu ponoć salta. Gdy się rozciągał, potrafił nogą – drugą wciąż stojąc na ziemi – dosięgać żyrandoli, czy, w niższych pokojach, sufitu. Nie przejmował się też kontuzjami. W Atlancie, jak już wiecie, wygrywał mimo zerwanego mięśnia. Kiedyś doznał złamania żebra i nie przerwał walki, bo „nie chciał tego robić z powodu tak nieistotnej kwestii”. Innym razem złamał nie jedno, a dwa. Jak myślicie, co zrobił? Wygrał mistrzostwa świata. Raz też walczył nie używając prawej ręki, bo uniemożliwiał mu to ogromny krwiak (ważył podobno 1,5 kilograma). I tak, wygrał.
Raz w życiu z zapaśniczej maty przeszedł do ringu. Stoczył pokazową walkę z Akirą Maedą, jednym z mistrzów mieszanych sztuk walki. Otrzymał kilka mocniejszych kopnięć, ale generalnie rzucał Japończykiem z jednej strony na drugą. Rywal był bezradny, siła Karielina triumfowała. Śmiało moglibyśmy założyć, że gdyby tylko chciał, poradziłby sobie w największych federacjach z najgroźniejszymi rywalami. Mówił to nawet Fiodor Emalienko, znany zawodnik MMA i przyjaciel Karielina.
– Jest coś, co powinniście wiedzieć o Karielinie. Jego siła… nie jest ludzka – stwierdził Mitch Hull, dyrektor zapaśniczej ekipy USA. A Jeff Blatnick, jej członek i były mistrz olimpijski, dodawał: – Starałem się zrobić wszystko, co tylko może zrobić człowiek, żeby powstrzymać go od podniesienia mnie. Ważyłem 120 kilogramów, byłem w dobrej formie. Bałem się. Nie lubię latać w ten sposób. Myślałem tylko: „Nie zrań się. Nie zrań się”. Z nim zwycięstwo odnosisz wtedy, gdy nie dasz się mu rzucić. Czułem się jak dziecko.
Jakby jednak Hull nas nie przekonywał, wszystko wskazuje na to, że siła Karielina faktycznie była ludzka. Ale nawet jemu zdarzyły się dwie porażki.
Cud na macie
Rulon Gardner. Amerykanin, bez większych sukcesów. Przed 2000 rokiem nie był mistrzem świata, nie wygrał nawet krajowych mistrzostw. Pojechał na igrzyska w Sydney, bo udało mu się pokonać wspominanego Ghaffariego. Od dziecka był otyły, zresztą gdy miał kilka lat, inne dzieciaki się z niego naśmiewały. Wyzwiska traktował jako motywację, by zajść daleko. Trenował futbol amerykański i zapasy. Do historii miał przejść z powodu tego drugiego sportu.
Był dziewiątym, najmłodszym dzieckiem pary farmerów z Wyoming. Od małego był silny, potrafił unieść cztery baniaki z mlekiem naraz, przypominała sobie jego matka, gdy zagadywali ją dziennikarze. Jego dzieciństwo to szkoła (tam było mu trudno, miał problemy z nauką z powodu choroby, którą zdiagnozowano dopiero po latach), praca na farmie i dopiero zabawa. No i zagrożenie śmiercią. Raz wypadł z samochodu, innym razem piercing załatwiła mu wypuszczona przez kogoś strzała. Trochę tego było. Sport stał się dla niego swego rodzaju ucieczką. Gdy wyleciał do Sydney, jego rodzice chcieli być tam z nim. Brakowało im jednak pieniędzy na podróż. Miasto wysłało tylko panią Gardner, pan Gardner by ją odbyć musiał sprzedać zapasy swojego słynnego gulaszu z polskiej kiełbasy. Serio.
Oboje jednak widzieli, jak ich syn przechodzi do historii. Człowiek, który nie miał się znaleźć w finale, pokonał w nim człowieka, który miał zdobyć czwarte olimpijskie złoto. Nie „mógł”, nie „chciał o nie powalczyć”. Miał je zdobyć – jak w Seulu, jak w Barcelonie, jak w Atlancie, tak i w Sydney przeznaczone było właśnie Karielinowi. Doznał wtedy jednak drugiej porażki w karierze. I, nawet teraz, po latach, mówi, że wciąż nie udało mu się tego przeboleć. Ale stara się o tym nie myśleć, bo życie się przecież natym nie skończyło.
Pierwszy raz przegrał w 1987 roku, na mistrzostwach ZSRR. Pokonał go Igor Rostorocki, dwukrotny mistrz świata. – To było dla mnie bardzo gorzkie doświadczenie. Dlatego, mimo że wygrywam dużo i przychodzi mi to łatwo, cieszę się każdym zwycięstwem – mówił później. Wspominał też, że potem zaszył się w domu, myślał o rezygnacji z zapasów, ale następnego dnia już był na sali treningowej. Rok później pokonał Rostorockiego i w nagrodę pojechał na igrzyska.
Po Sydney też poszedł na trening, ale szybko zdecydował o zakończeniu kariery. Zresztą powtarzał, że zrobiłby to nawet, gdyby zdobył złoto. Bo ciało zaczynało mu dawać sygnały, że warto by odpuścić. Mimo tego i tak był zdolny pokonać każdego. Pierwszych kilka walk w stolicy Australii łatwo rozstrzygnął na swoją korzyść. Na problemy natrafił tak naprawdę dopiero w finale. I, po raz pierwszy od 13 lat, sobie z nimi nie poradził.
Gardner wygrał 1:0. Jak zdobył punkt? Przez błąd Karielina. Jakiś czas przed igrzyskami zmieniono zasady. I tak jeśli przez pierwszą część walki nikt nie zdobył punktu, drugą rozpoczynano od rzutu monetą. Potem obaj zapaśnicy stawali naprzeciwko siebie, obejmując się dookoła klatek piersiowych. Ten, który wygrał rzut, mógł objąć rywala jako pierwszy – a to była spora przewaga. Tyle tylko, że Karielin musiał utrzymać chwyt do czasu, gdy przeciwnik się uwolni albo on sam zdobędzie punkt. I to była właśnie ta zmiana reguł, wcześniej tak nie było. Rosjanin na chwilę (dosłownie, konieczna była weryfikacja po proteście Amerykanów) tylko rozłączył dłonie. Ta chwila wystarczyła. Gdyby wytrzymał kilka sekund dłużej, prawdopodobnie sędziowie przyznaliby mu punkt. Tak dostał go jego rywal.
Karielin miał jeszcze kilka minut, by samemu zdobyć punkty. Tyle tylko, że Gardner bronił się ze wszystkich sił. Problemem była też jego… tusza. Był po prostu za gruby, by Karielin mógł go objąć, podnieść i rzucić. Jakkolwiek by to nie brzmiało – Amerykanin może dziękować losowi, że lubił jeść. Przynajmniej wtedy, bo później sprawiało mu to problemy, walczył ze swoją otyłością przez kilka dobrych lat (wystąpił nawet w programie telewizyjnym, w którym widzowie śledzili jego postępy). Pod koniec walki w Sydney stało się coś, czego nikt nie spodziewał się kiedykolwiek zobaczyć – Aleksandr odpuścił. Przez ostatnich kilka sekund nie starał się znaleźć rozwiązania. Wiedział, że przegrał walkę.
– Przez 13 lat nikt nie miał nawet szansy go pokonać. Gdy walczyliśmy w 1997 podniósł mnie trzy razy i przerzucił nad głową. Za drugim razem moja stopa niemal uderzyła w tył mojej głowy. Kiedy pomyślałem, że mogę wygrać? Jakieś 10 minut temu. Powtarzałem sobie: „Myślę, że mogę. Myślę, że mogę”. Ale dopiero, gdy to się skończyło, dowiedziałem się, że faktycznie mogę. Wciąż uważam, że jest najlepszym zapaśnikiem na świecie. Ale ta noc należała do mnie – mówił Gardner po walce.
– Odniosłem więcej niż dwie porażki, ale media piszą tylko o tych dwóch. Bo miały miejsce, gdy byłem znany, śledzono moje wyniki. Po porażce w 1987 roku wypłakałem się, ale następnego dnia poszedłem na trening. Myślałem o tym, co teraz. Okazało się, że nie jestem z kamienia. To samo stało się po igrzyskach w Sydney. Jest świetne powiedzenie, które brzmi: „Gdy wygrywasz, wszyscy wygrywają z tobą. Kiedy przegrywasz, jesteś w porażce sam, jak sierota” – mówił Karielin kilka lat po walce, która zakończyła jego karierę i przerwała serię 13 lat dominacji.
Wielu twierdziło, że gdyby tylko chciał, mógłby się odkuć w Atenach. Ale on już podjął decyzję. A to ten typ człowieka, który nie zwykł się rozmyślać. A może po prostu wiedział, że teraz inni zobaczyli to, o czym sam mówił – że nie jest z kamienia i da się go pokonać? Odszedł więc. I choć jeszcze jeden z jego przydomków to „Aleksandr Wielki”, zrobił to jak Napoleon – po dwóch porażkach. Dotkliwych.
Inny Karielin
Jest jeszcze inna strona tej historii. Ta, którą widać było z dala od maty. To Karielin-człowiek, nie Karielin-zapaśnik. Fan opery (Strawiński i Musorgski to jego ulubieni twórcy), baletu i teatru. Intelektualista, mający na koncie ukończone studia (tematem jego pracy dyplomowej był podobno opis tego… jak wykonywać suples i bronić się przeciwko niemu). Szczęśliwy mąż i ojciec trójki dzieci. Polityk, od dwóch dekad zasiadający w rosyjskiej Dumie. Swoją drogą to częściowo z powodu tych fascynacji tak uwielbił sobie zapasy w stylu klasycznym.
– Zwykły 23-letni Rosjanin lubi wódkę, kobiety i grę w karty – mówił kiedyś „Sports Illustrated”. – Ja jestem bardziej praktyczny. Gdy zaczynam jakąś rzecz, chcę być w niej najlepszy, skupiam się na niej. Zapasy w stylu klasycznym są oryginalnym olimpijskim sportem. Lubię ideę bycia klasycznym człowiekiem, należenia do tradycji, obecnej w muzyce, sztuce i literaturze.
W wolnych chwilach Karielin uwielbia usiąść z książką. Czytał Strindberga, Dreisera, Bułhakowa (jego ulubieniec) czy nawet Marksa. Ale dzieła tego ostatniego go irytowały. Za znakomitą książkę uznaje „Archipelag Gułag” Sołżenicyna, jedyny problem z nią jest taki, że na jakiś czas zrujnowała jego wiarę w społeczeństwo. Godziny często spędzał też z wierszami. Sam próbował pisać, a do poezji porównywał zapasy. – Wszyscy recytują tę samą rzecz, ale każdy robi to nieco inaczej. Jak dany wers powinien być zinterpretowany, to sprawa całkowicie indywidualna. Pewnie nikt w to nie uwierzy, oprócz innych zapaśników. Czasem śnią mi się ruchy, których nikt wcześniej nie wykonał. Budzę się i zaczynam je trenować. Potem wygrywam nimi turnieje.
Nie wiemy, czy to wpływ zapasów, ale Karielin podobno też świetnie tańczy. Zupełnie nie przeszkadza mu jego sylwetka. Zna się na tym, jest uzdolniony i znakomicie czuje rytm – tak twierdza jego znajomi, którzy to widzieli. Zdaniem wielu słowo, które znakomicie go opisuje, to „łagodność”. On sam tak o sobie mówił. Być może dlatego – mimo jego wyglądu – uwielbiają go dzieci, podobno zawsze do niego lgną.
Jest też patriotą. Choć zawsze twierdził, że nie popierał konkretnego ustroju, w szczególności komunistycznego – przed laty zmusił nawet matkę by wystąpiła z partii. Zresztą, jak już wiecie, na igrzyskach walczył tak naprawdę pod trzema różnymi flagami. Od zawsze powtarzał, że jeśli już ma w coś wierzyć, to w ludzi dookoła, swoich rodaków. – Kiedy stoję na pierwszym miejscu i unoszą sowiecką flagę – mówił przed laty – nie widzę za nią rządu. Nie słyszę też systemu, gdy grają nasz hymn. Moje serce odpowiada, bo myślę o ludziach, którzy mnie wychowali, kochają mnie i których ja kocham. Ludzie często pytają: „Czemu nie wyprowadzisz się z Syberii?”. Ale w tym miejscu coś tkwi. Tam jest moje serce, nie chcę być nigdzie indziej.
Wciąż więc to właśnie tam żyje Aleksandr Karielin, najwybitniejszy zapaśnik w historii. Człowiek, który wygrał wszystko, co mógł wygrać. Wielokrotnie. Ale wciąż jego najbardziej pamiętną walką pozostaje jedna z zaledwie dwóch porażek. Słyszycie chichot historii?